2013.10.31 Powrót do Bangkoku (Siem Reap-> Bangkok)
Tak, tak wszystko co dobre szybko się kończy i dzisiaj wsiadamy i jedziemy w drogę powrotną do Bangkoku. Czy będzie tak ciężka, jak w tamtą stronę do Siem Reap ? Czy coś nas może zaskoczyć jeszcze ... Zobaczymy.
Oczywiście korzystając z przywileju gości hotelowych z wykupionych śniadaniem korzystamy z tego i zajadamy się super cywilizowanym jedzonkiem: jajecznica, croissant, grzaneczki, owoce, kawka, herbata, sok. Po śniadanku szybki powrót do pokoju i końcowe pakowanie, o 7:30 musimy być już na dole i gotowi do wyjazdu. Tym razem mamy wykupione bilety autobusowe do samego Bangkoku za całe 10 dolarow od osoby (tak tak, to nie żart).
O godz 7:15 rozliczamy się i żegnamy z przesympatycznym hotelikiem. Autobus podjeżdża ... Jest o 7:30, jak mówili. Z naszego hotelu wspólnie z nami jest 5 osób. Pakują nasze duże plecaki do bagażnika i z małymi wsiadamy do środka. Jesteśmy jednymi z pierwszych, tak że wybieramy sobie miejscówki i zaczynamy podróż. Jedziemy i jedziemy. Pierwszy przystanek po ok dwóch godzinach. Drugi tuż przed granicą. Pan głównodowodzący zbiera bileciki i daje każdemu w zamian kolorową naklejkę oznaczającą miasto docelowe. Naklejamy naklejki na bluzki i koszulki. My mamy kolor czerwony, co oznacza, że jedziemy do Bangkoku. Inni po przejściu granicy jadą w inne miejsca. Docieramy do granicy po około trzech i pól godzinie. Po drodze oglądamy widoki i drzemiemy. Aha , jedzie z nami młody Polak, to trochę rozmawiamy. Młody czlowiek podróżuje po Azji juz 7 m-cy... a teraz jedzie na wyspę słoni....
Na granicy zabieramy plecaczki i idziemy się odprawiać. Najpierw wyjazd z Kambodży. Potrzebny znowu wydruk wizy i wypisanie papierka wyjazdowego. Do tego pobierają nam odciski palców i robią zdjęcie. Tu nawet szybko idzie. Dalej idziemy do granicy tajlandzkiej. Po drodze syf niemiłosierny. Docieramy a tutaj kolejeczka, całkiem spora, tłum turystów i Tajowie. Cierpliwie czekamy. Wypisujemy świstki i czekamy. W końcu dostajemy się do okienek i załatwimy sprawę. Po przejściu granicy zaczyna lać deszcz. Ostro dosyć. Chowamy się pod daszek i przeczekujemy. Po chwili przestaje padać - idziemy dalej za granicę i o dziwo wyłapują nas nasi opiekunowie i każą czekać. Po chwili zbiera się grupka osób z podobnymi naklejkami jak my i jeszcze po chwili podjeżdża jakiś dziwny samochód - ni to pickup ni to ciężarówka, taki transfer do docelowego punktu zbiórki. Sprawnie pakują bagaże w tym nasze plecaki i część osób pakują do środka a część na 'pakę' i tak jedziemy ok 10 minut pod bary z jedzeniem i sklepikami i tu czekamy na dalszą część podróży.
Po okolo 30 minutach zabierają nas z baru i transfer dalej odbywać się będzie minibusami - wsiadamy do jednego z nich. Wspólnie z Brytyjczykami, Chińczykami, Rosjanami i jeszcze parą mieszaną startujemy ok 14ej do Bangkoku. Po drodze mamy 2 przerwy na tankowanie, przy okazji my też się rozprostowujemy. Pomimo tego, że kierowca cisnął do oporu chyba, to i tak natrafiamy na korki wjazdowe do miasta i tutaj dojazd do miejsca docelowego zajmuje jeszcze prawie godzinę. W końcu kierowca mówi, że dotarliśmy i wysiadamy.
Plecaki duże na plecy, małe w rękę i startujemy szukać hotelu - nawet nie za bardzo wiemy gdzie jesteśmy. Trochę kręcimy się z plecakami, gdyż dostajemy sprzeczne informacje od rożnych osob (w biurze turystycznym inaczej, policjant na skrzyżowaniu inaczej, taksówkarze inaczej) ale w końcu jakoś udaje nam się dotrzeć do hostelu. Na recepcji jakiś słabo rozgarnięty gość - każe nam płacić za depozyt kluczowy. Nie bardzo się zgadzamy. Następnie wystawia nam rachunek a depozyt dolicza do ceny pokoju. Jesteśmy padnięci, a gość jakieś numery wyczynia. W końcu dostajemy klucz do pokoju. Idziemy na 1 piętro i otwieramy pokój. Niestety pokoik jest baaaardzo malutki i słabo wyglądający. Zobaczymy jak prześpimy noc, bo chyba jednak poszukamy czegoś innego w pobliżu.
Kończymy trudny dzień, ale dotarliśmy do Bangkoku. Uff.
Niestety, nocka przeszła słabo. Decydujemy się jednak zmienić hotel. Szybkie pakowanie i schodzimy na recepcję. Trochę zaskoczenie, ale niestety hostel pomimo super opinii (ciekawe skąd ?) nie wypadł najlepiej ( przynajmniej w naszych oczach - nie brać Smile Buri House !!), więc zmieniamy. Wieczorkiem poprzedniego dnia wyczailiśmy hotel w pobliżu i postanawiamy do niego podejść. Miało być blisko, ale się nie udało, troche pobłądzilśmy, bo nas ludzie źle kierowali. Raz w tę stronę a raz w przeciwną. W końcu natrafiliśmy na bardzo miłego młodego człowieka, który okazał sie być nauczycielem. Naopowiadał nam co zwiedzać w Bangkoku, napisał na ulotce, doprowadził do tuk tuka i załatwił nam tuk tuka na podwózkę do hotelu i trzy godziny zwiedzania miasta :) za 50 bathów :)
No i już byliśmy w domu :) W hotelu byliśmy już po 10 minutach.
Tuk tuk czeka, a my załatwiamy pokój. Zajmuje nam to parę minut. Mamy pokoik na trzy nocki. Ok 10-tej już się rozpakowywaliśmy.
Tuk tuk czekał na nas cierpliwie i jak zeszliśmy na dół, od razu pojechaliśmy do wielkiego buddy, wg wskazań nauczyciela.
Wielki Budda jest olbrzymi. Oglądamy zadzierając głowy do góry tę mega konstrukcję, pstrykamy i jedziemy dalej.
Następny w planie jest Szczęśliwy Budda. Po drodze tuk tuk zajeżdża do biura podróży - nie wiemy jeszcze o co chodzi ale być może tak ma być (jakiś sposób na ściąganie turystów chyba). Spędzamy tam ok 10 minut i z niczym konkretnym wychodzimy. Teraz Szczęśliwy Budda i tu znow mamy szczęście spotkać przemilego młodego człowieka. Dużo opowiada i jeszcze pozwala sobie na zrobienie zdjęcia ze mną (M). Chyba trochę przegiął, ale niech mu tam. Sesja chwilę zajmuje, schodzimy do tuk tuka, który czeka na nas i jedziemy dalej. Wiezie nas do szwalni, gdzie szyją garnitury i tu okazuje się, że z każdego takiego przyjazdu ma talony na paliwo do tuk tuka :), stąd u niego niska cena, bo zarabia na talonach paliwowych, hehe . W zakładzie lekka ściema, wprowadzają nas na piętro, pokazują katalogi - w końcu nie wytrzymujemy i mówimy, że jestesmy tu tylko turystycznie i chociaż może tracimy, lecimy dalej.
Kolejna świątynia z Buddą. Tym razem tylko Magda wchodzi do środka swiątyni. Następny punkt programu to czarny Budda. Tuk tuk znowu mąci i mówi, że musimy podjechać do szwalni, ale nie bardzo chcemy się zgodzić, ale uparty tuk tuk pokazuje w jakiej kolejności nas zawiezie. Najpierw zakład pózniej świątynia. Mówimy ok, tylko żeby to nie był zakład z garniturami, ten mówi, że ok. Podjeżdżamy po chwili pod zakład ... z garniturami :( co za zawodnik z tego kierowcy tuk tuka... Wchodzimy, ale od razu mówimy, że nic nie kupujemy i tylko pooglądamy. Na co gość w sklepie, że oglądać nie ma co i że jak nie chcemy nic kupić to do widzenia. No to wychodzimy, cała sytuacja trwa może 1 min. Wychodzimy i widzimy zdenerowanego kierowcę, który mówi, że dają mu talon tylko wtedy, jak goście spędzą co najmniej 5 minut w sklepie. Obrażony podwozi nas pod kolejną świątynię. Zwiedzamy, ale jest juz mega gorąco i zmęczeni szybko robimy sesję zdjęciowa i wracamy do tuk tuka a tu ... nie ma tuk tuka. Gość zwiał.... Ale nie chce nam sie wierzyć - idziemy jeszcze z drugiej strony swiątyni - spotykamy jakiegoś zagubionego Rosjanina. Chwila rozmowy i wracamy do miejsca gdzie nas zostawił nasz tuk tuk.
Cóż, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - miał nas wozić za 50 bathow przez 3 godziny? Pewnie wszystko by mu sie spięło, ale w ostatnim punkcie nie dostał talonów i cały plan sie posypał. Oglądamy mapę miasta i wg nas nie jestesmy zbyt daleko od hotelu. Idziemy więc na piechotkę i po około 20-30 min marszu docieramy do naszego hotelu. Wracamy na chwilę do pokoju i startujemy dalej. Łapiemy taxi ( na licznik) i już za 60 Bathów ( a może i nawet 50) zajeżdżamy pod Wielki Pałac. Wysiadamy i zaraz nas obskakuje kilku ekspertów ( tak bede ich nazywał, choć to niewłaściwe słowo) i juz zaczynają opowiadać, że pałac zamknięty, bo mamy dzisiaj święto i że otworzą o 14:30 a teraz proponują przejażdżki tuk tukiem za 20 bathow, do portu gdzie możemy wybrać się na przejażdżke statkiem. Cała impreza kosztuje nas 20 bathow, więc jedziemy. Podwożą nas pod przystań, ale jakąś dziwną. Juz podjeżdżając widzimy idących w kierunku ulicy turystów, a więc kolejne naciągactwo. Dochodzimy do wniosku, że to była nasza ostatnia przejażdżka tuk tukiem ...
Wracamy na główną ulicę - na szczęście juz coraz lepiej orientujemy się, gdzie jesteśmy, więc pilnujemy się naszej marszuty.
Po drodze spotykamy kolejnego ciekawego Taja, który nam sporo opowiada, więc chwilę przystajemy na pogawedkę. Dzisiaj jest jakiś specjalny dzień i można wyjątkowo dostać sie do zazwyczaj zamkniętych świątyń. Mamy szczęście :)
Po drodze widzimy wyglądającą na cywilizowaną kafejkę, więc wchodzimy. Większość klientów to cudzoziemcy. Tez siadamy przy jednym ze stoliczków, wypijmy wodę i kupionego wcześniej sprite'a oraz zamawiamy jakieś danie z ryżem.
Po krótkim postoju na jedzonku trafiamy na otwartą świątynię Wat Pho z ... leżącym Buddą. O kurczę, jaki wielki, nie mieści sie w kadrze. Obchodzimy go dookoła.
Ta pozłacana figura, mierząca 15 m wysokości i 46 metrów długości, ukazuje Wielkiego Mistrza w momencie osiągania nirwany. Oglądamy od stóp do głów, a szczególnie stopy pokryte masą perłową :) i pędzimy do Wielkiego Pałacu.
Grand Palace, czyli Wat Phra Kaew jest najważniejszym kompleksem świątynnym w Bangkoku. Na jego terenie znajduje się zarówno główna świątynia w stolicy, jak i rezydencja króla. To miejsce obowiązkowe podczas wizyty w Bangkoku.
Wielki Pałac dosłownie łapiemy rzutem na taśmę. Normalnie jest czynny w godz. 8:30 - 15:30, ale dzisiaj swięto, wiec otwarty jest dopiero od 14:30. Okazuje sie, że od swiątyni leżącego Buddy do wejścia do pałacu trzeba sporo przejsc i to w koło. Przy wejściu strażnik nas zatrzymuje, że za krótkie spodenki, ale obok już sobie poradzono z problemem: za jedyne 30 bathow i 100 depozytu dostaję super spodenki, ktore wciągam na siebie i lecimy dalej. Jak nie zdążę oddać do 16:30, to spodenki moje. Żeby były chociaż w słoniki ;(
Niestety przy wejściu okazuje sie, że Magda rownież musi mieć bluzeczkę z dłuższym rękawkiem (ramiączka w pałacu królewskim są niedopuszczalne), więc za jedyne 200 bathow depozytu dostaje niebieską bluzeczkę (fuj). Pedzimy do pałacu i .... Super !!!
Cała sesja zdjęciowa do opowiedzenia, bo opisać się nie da, istna gra kolorów, leżące złoto, przepych budowli etc etc. Może trochę kiczowate, ale dużo do obejrzenia. Kompleks świątynny Wat Phra Kaeo, znajdujący się na prawo od budynków królewskich, to świątynia, w której znajdujemy Szmaragdowego Buddę. Ten słynny Budda jest maleńki – ma tylko 66cm i jest wyrzeźbiony z jednej bryły jadeitu. Dla Tajów jest symbolem boskości oraz potęgi władzy królewskiej. Trzy razy w roku, wraz ze zmianą pór roku, Budda przebierany jest w inne szatki. Ma ich trzy komplety :). Kończymy Pałac Królewski. Wychodzimy i wracamy do depozytu a tu się okazuje, że nie mamy depozytowego kwitka. Tę część przemilczę, gdyż to ja miałem ten kwitek i ... gdzies sie zawieruszyl . O żesz, co sie nasłuchalem... ale jakoś to sie skończyło i oddali pieniążki.
Przy Pałacu trafiamy na bazarek z owocami i jedzeniem, a na jego tyłach na przystań wodną i przystanek tramwaju rzecznego. Ponieważ nie mamy już na dzisiaj żadnych atrakcji, postanowiamy przepłynąć sie stateczkiem. Oczywiście, najpierw pojawia się iluś naganiaczy na rejs po rzece z jakimiś absurdalnymi kwotami od 2000 Batow za osobę ! Spuścilismy ich kolokwialnie ujmując na drzewo. Za chwilę trafiliśmy na tramwaj wodny i za całe 6 bathow za 2 osoby przepłynęlismy się na drugą stronę rzeki i z powrotem. Niezłe prawda ?
Po powrocie na naszą stronę, na piechotę przez park i uliczki, ruszamy do hotelu. Troszkę nam to zajmuje, gdyż sam park jest sporym obszarowo terenem. Kupujemy po drodze trochę owocow oraz przy dość dobrze wyglądającym stoisku z makaronami kupujemy u pań kucharek pad thai'e, które wcinamy ze smakiem.
Z pelnymi brzuszkami wracamy do hotelu.
Kończymy dzień okolo 24ej i spać, bo rano wyjeżdżamy na wycieczkę - bedzie ciekawie... Zapewniamy.
-----------------------------------------------------------------
02.11.2013 Bangkok-Erawan-Tiger Temple
Wycieczkę kupiliśmy poprzedniego dnia w mieście mocno negocjując z panem w biurze wycieczkowym. Postawiliśmy na zorganizowany wyjazd , bo trochę czas nam się skurczył a mamy do obejrzenia dwie duże atrakcje: wodospady i tygrysy.
Busik zbiera wycieczkowiczów po kilku hotelach ale sprawnie nawet, więc szybko wyjeżdżamy z miasta. Pierwszy przystanek po ok 2 godzinach jest w Parku Narodowym Erawan. Wodospady były naszym must see, więc jesteśmy ! Bilet wstępu – 200 bathów. Wodospady mają 7 poziomów i każdy poziom jest inny. W każdym się można wykapać, ale skubiące rybki strasznie dokuczają, więc szybko wyskakujemy z wody. Ale woda jest cuuudoooowna ! Słońce wspaniałe. Wędrujemy w górę zacienioną ścieżką i od czasu do czasu zażywamy kąpieli. Dwa pierwsze poziomy są najbardziej pełne ludzi (weekend !). Są tutaj nawet całe rodziny z dziećmi, kocykami i koszykami z jedzeniem…. Widać, ze jest to normalny tutejszy weekendowy wypoczynek. Trzeci poziom to większy i bardzo ładny wodospad, a także niezłe miejsce do kąpieli. Czwarty poziom łagodny z wodnymi ślizgawkami. Piaty poziom ma duże i robiące wrażenie wodospady, tutaj można się kąpać na całego. I dalej już nie poszliśmy, bo czas mieliśmy ograniczony. Trzeba wracać. Na dole czekał na nas wycieczkowy obiadek J Było super, warto było przyjechać i chwilę odpocząć. Widoki warte podróży w 100%.
Po krótkiej przerwie jedziemy dalej, do Tiger Temple. To jest punkt obowiązkowy w programie Krzysztofa ! Jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie można bezpiecznie pogłaskać i w ogóle zbliżyć się do tygrysów. Jest ich tutaj ok 160. Teren Tiger Temple to takie małe zoo. Widzimy bawoły, małpy, nosorożce i tygrysy, które kąpią się w basenie i są karmione przez ludzi czymś zawieszonym na wędkach. Czasam w zacienionych miejscach pojawia się wolontariusz, który pilnuje małego tygryska, z którym można sobie zrobić zdjęcia. Małe tygryski są bardzo słodkie.
Dalej dochodzi do głównej części pokazowej. Tygrysy są podobno wystawiane tylko na godzinę pomiędzy 15 a 16-ą, więc jesteśmy o czasie. Ustawiamy się w dwie kolejeczki. Każdą obsługuje dwójka wolontariuszy, którzy najpierw udzielają wyjasnień i mówią co robić. Każdego z nas obsługuje tez dwójka wolontariuszy, jeden prowadzi nas za rękę a drugi bierze aparat fotograficzny i robi nam zdjęcia, tzn każdemu z na osobno. Jakbyśmy chcieli zdjęcie grupowe, to już trzeba zapłacić oddzielnie i to sporo, chyba z 1000 bathów. Każdy z nas podchodzi do kilku tygrysów . Zdjęć mamy bardzo dużo. Tygrysów tez jest niemało. Wszystkie duże i na łańcuchach. Wszystkie wydają się być oszołomione, być może cos dostały… Pan K podchodzi jeszcze raz do kolejki, a co może się uda :) I się udało, jeszcze jedna rundka a zdjęć jeszcze więcej, bo także ja robiłam zza płotka :) Tym razem inne tygryski :) Zdjęcia i wrażenia: mega fajne !
Niestety , trzeba wracać, wsiadamy do busika i jedziemy do Bangkoku.
Jeszcze tylko ubranka do pralni na przeciwko hotelu i … spać.
-----------------------------------------------------------------------------
Śniadanie w hotelu i w drogę na Bangkok. Dzisiaj dzień zwiedzania miasta. Mądrzejszi o doświadczenia, ubieramy krótki rękaw i zabieramy chustę w razie konieczności zakrycia jakiejś części ciała. Łapiemy taxi z licznikiem i jedziemy do Wat Arun. 60 bathów, czyli 6 zł i juz jesteśmy u celu.
Wat Arun
Z daleka nie wyglądała tak super jak z bliska. Myśleliśmy, że będzie to szara i nudna świątynia, a tu nic bardziej mylnego - Świątynia Brzasku robi wrażenie. Duuuuże wrażenie. Bilecik tylko 50 bathów. Wdrapujemy się po stromych schodkach na nawyższy chedi. Panorama super. Z daleka widać Grand Palace, rzekę z łódkami, świątynie i nowocześniejszą cześć miasta. Wpisujemy się na żółtej tkaninie rozwieszonej wokół wieży czyli na "murze". Pięknie jest.
To jest bez wątpienia jedna z najpiękniejszych świątyń w Bangkoku, nie tylko ze względu na swoje położenie nad rzeką, ale także dlatego, że projekt jej bardzo różni się od innych świątyń , które można ogladać w Bangkoku. Wat Arun (Świątynia Świtu) w dużej części składa się z kolorowo zdobionych iglic.
Wat Arun jest niemal naprzeciwko Wat Pho, więc jest się bardzo łatwo do niej dostać. Od molo Sapphan Taksin można dopłynąć rzeką. Mała łódka zapewni transfer z jednego brzegu rzeki na drugi. Wejście do świątyni kosztuje 100 bahtów. Świątynia jest otwarta codziennie od 08:30 do 17:30.
No i schodzimy po stromych schodkach, uff.
Chedi są piękne, ale zaniedbane, dlatego z daleka wydają na szare. Z bliska widać, że pokryte są chińską porcelaną ale zabrudzoną z biegiem czasu. Niektóre chedi są w czyszczeniu. Może za rok już będzie piękniej. Udajemy się do sali święceń i gdzie można podziwiać złoty wizerunek Buddy oraz szczegółowe murale, które zdobią ściany. Chociaż Wat Arun jest bardzo popularne wsród turystów, jest także ważnym miejscem kultu dla buddystów.
Musimy wrócić na drugą stronę rzeki . Więc najpierw próba prywatnych statków i naciagaczy, po chwili zastanowienia i pytania gdzie jest publiczny transport - taxi rzeczne, dostajemy jasną wskazówkę. Idziemy na przystanek i za całe 6 bathow kupujemy przeprawę na drugą stronę na dwie osoby. Tak, tak za tyle 2 osoby tez się przeprawią na druga stronę rzeki.
Mamy w planie jeszcze dwa punkty. Tuktukowcy nie wiedzą, gdzie jest National Museum albo udają, że nie wiedzą . Póki co idziemy piechotką nie dając się już innym tuktukowcom. Przechodzimy ulicą obok Pałacu i udajemy sie wg mapki w stronę muzeum. Wydaje sie być niedaleko.
Mijamy bazarek numizmatyczny i naprawiamy zegarek, który przestał chodzić. Wymiana baterii (bo czas zatrzymał się w Bangkoku). Całość operacji łącznie z baterią, wyczyszczeniem zegarka, założeniem nowej uszczelki wyniosła 300 bathów ( w przeliczeniu na PLN: 30).
Droga do Muzeum Narodowego się przedłuża. Po około 40 min przechodzimy przez uniwersytet, szkołę jez.angielskiego i docieramy do celu.
Muzeum robi niesamowite wrażenie z zewnątrz, jednakże sporo sal okazuje się być zamkniętych. Te udostępnione nie mają aż tylu super eksponatów, a przecież to największe muzeum w płd-wschodniej Azji. Ostatnia sala, do której już mieliśmy nie wchodzić, okazała się strzałem w dziesiątkę. Wozy królewskie, lektyki etc są przepiękne a przy tym zrobione i zachowane wspaniale. Pokryte złotem, ogromne, bardzo blyszczace i pomysłowe, z dźwigiem na przyklad podnoszącym do góry. Przynajmniej na koniec nam się spodobało przy nie małej cenie wejściówki: 200 bathow za osobę.
W muzeum jeszcze zaliczamy świątynię, gdzie szkoła miała zajęcia (w niedzielę !). Zmęczyliśmy się, bo jakoś bardzo gorąco się zrobiło.
Po wyjściu z Muzeum Narodowego udaje nam się złapać taxi na licznik i dojeżdżamy do Pałacu Letniego (Vimanmek). Dobrze ze wyczytaliśmy w przewodnikach, że warto mieć bilety z Pałacu Królewskiego z wczoraj to tu już nic tutaj nie płaciliśmy. Spodenki Krzysztofa okazują się za krótkie i rzeba kupić spódnicę za 50 bathów w kolorze różowym.
Niestety do samego pałacu nie możemy nic ze sobą wziąć - ani aparatów, ani kamery ani telefonów komórkowych - wszystko idzie do depozytu. Idziemy niestety zwiedzać tylko oczami,... Nic to , w środku pałac robi wrażenie, gdyz wszystko jest z drzewa tekowego a wyposażenie porównywalne do zamków francuskich. Dobrze, że w środku działa klima. Jest około 14ej a na dworze co najmniej 30 stopni, wiec tutaj jest przyjemne.
Pałac w całości zbudowany jest z drewna tekowego i bez użycia ani jednego gwoździa. Nazwę Vimanmek tłumaczy się jako: „zamek w chmurach”, co w pełni odpowiada niesamowitej delikatności i niezwykłej aurze tej drewnianej budowli.
Po wyjściu z pałacu i odzyskaniu plecaka udaje nam sie zrobić jeszcze parę zdjeć na zewnątrz. Nastepnie idziemy za wszystkimi dalej i dochodzimy do ogromnego białego budynku czyli throne hall ( dwór Tronowy ). Niestety, tu też bilety, ale nasz komplet z wczoraj i dzisiaj również otwiera drzwi do hal sali tronowej. Niestety, po raz drugi dzisiaj musimy wszystko zostawić w przechowali i wchodzimy do Throne Hall. I tu padamy na ... kolana... Widok i lejące sie zewsząd złoto oraz dzieła sztuki azjatyckiej robią meeeega wrażenie. Dodatkowo dostajemy automatycznego guide'a za free więc mozemy posłuchać przewodnika. Większość eksponatów jest nowoczesna ale robi naprawdę duuuuże wrażenie. Wychodzimy zadowoleni z tego skarbca, ale szkoda, że nie można było robić zdjęć.
Z map wynika, że jesteśmy niedaleko hotelu, więc ... fundujemy sobie spacer. Po drodze kupujemy owoce ( anansy - cały za 30 bathow -ok 3 pln zgrubnie licząc. Przy hotelu odbieramy pranie naszych koszulek , piżamek i spodenek safari i lądujemy o 17ej w hotelu. Krótka przerwa i wyjscie na miasto. Okazuje sie, że ubranka a i owszem uprane, ale nieuprasowane :(.
Około 19ej wychodzimy na miasto , kolacja w postaci owocków i pakowanie do końca. Wychodząc przed hotel zastanawiamy sie czy usiąść przy hotelu czy tez iść dalej. Na żadne dłuższe wycieczki nie mamy siły. Przystajemy na moment przy hotelowym barze na przeciwko, siadamy przy zielonym plastikowym stoliku i dostajemy menu, ale po zapoznaniusię z nim idziemy dalej. Idziemy znaną juz główną ulicą i skręcamy w uliczkę , ktorej jeszcze nie zwiedzaliśmy. Idziemy przed siebie i w pewnym momencie trafiamy na całkiem fajną miejscowke, duzo ludzi,Siadamy przy stoliku , obok słychać głosy polskie. Zamawiamy jedzonko i picie i delektujemy sie wystrojem knajpki. Przy okazji widzimy, jak kucharze szykują jedzonko na grillu - pieką kurczaka na butelce. Musimy w Polsce spróbować. Dostajemy jedzonko, ale najpierw picie, pozniej szaszlyczki a na koniec ostrygi z serkiem pieczonym i bułeczką. Wszystko smakuje - nawet nie zapchalismy sie bardzo. Obsługa też przemiła. Kończymy kolacyjkę i płacimy rachunek ( 350 bathow ) i kierujemy sie do hotelu. Po drodze jeszcze ananaski na deserek (20 bathow porcja) i tyle. Pakowanie na całego, kończymy drinkiem z coli i pełni wrażeń zasypiamy. Do jutra ....do kolejnych wrażeń.
---------------------------------------------------------
2013.11.04 Wyjazd z Bangkoku
Szybko dzisiaj wstajemy i lecimy na śniadanko punktualnie o 6 rano. Okazuje się, że już po 6-ej ruch na stołóweczce hotelowej spory . Zabieramy plecaczki i wymeldowujemy się z hotelu.
Szybko łapiemy taxi na licznik. Wsiadamy i jedziemy, niestety po około 15-20 min jazdy stajemy. Wszyscy stoją, co za kore ! Zaczynamy się denerwować - ale mamy dość sporo czas, bo ponad 3 godziny do odlotu, więc chyba zdążymy ;). Po około 20 min stania znowu ruszamy, pomału, pomału przedzieramy sie jakoś, licznik bije. Po drodze jeszcze płacimy za wjazd na autostradę (50 bathow) i do dojeżdżamy na lotnisko za 270 bathow + opłata za autostradę.
Odprawa bagaży poszła sprawnie i właściwie mamy ponad 2 godzinki na lotnisku. W końcu odrobimy trochę zaległości pisarskich. Przy okazji nadchodzą myśli filozoficzne.
Idąc juz z małymi plecakami K chwilę się zastanawia. Jak to jest, że zrobiliśmy tyle zdjęć i są już zarówno na aparatach, jak i na komputerze backupowym i w kg nic nie przybyło. Filozoficzne pytanie - ile kosztuje bit ;) ? Swoją drogą jaki postęp niesamowity dała cywilizacja m.in. przejście z analogowego foto na cyfrowe. Przecież jeszcze kilkanascie lat temu zrobienie tysięcy zdjęć, my już w tym momencie mamy okolo 4,5 tys, ważyłoby sporo, nawet gdyby to były tylko klisze, a tak nic nie ważą... Zastanawiające.
Dochodzimy w pobliże naszego gate'u i siadamy w kawiarence z dostępem do internetu po wi-fi, dostajemy hasełko do sieci i serfujemy. Przy okazji kończymy zaległości z paru dni - jest dobry moment ku temu. Po około 1,5 godzinie idziemy do naszego gate'u. Dochodzimy, ale samolot ma opóźnienie - kurczę niedobrze - lot ma trwać 1 godz. 50 min więc troche się opóźnimy.
Chwilę czekamy ale niedługo i zapraszają już na pokład (boarding).
Samolot jest załadowany na full. Tym razem lecimy inną linią i tu już nie ma poczęstunków ani wody ale za to po około 1 godz 15 lądujemy na lotnisku przy Krabi (do Krabi około 20-30 km niemniej już jestesmy). Lotnisko nieduże, a mimo to wysiadamy rękawem, nie uderza nas gorąca jak zazwyczaj w gorących krajach północnej Afryki, szybko wyjeżdżają bagaże i idziemy szukać transportu. Okazuje się że do Krabi jest tzw shutlle bus kosztujacy 150 bathow od osoby, a więc kupujemy bilety i idziemy na zewnątrz szukać autobusiku czy miniwana. Niestety jest spory autobus, co lepsze w środku bagaże poukładane są piętrowo i w autobusie juz siedzą ... turyści. Dołączamy do nich po drodze mówiąc każdemu, że my do hotelu Alis. Machaja głowami, jakby wiedzieli i każą wsiadać do autobusu.
W końcu po około 30 min pakowania, przepakowywania bagaży i ludzi ruszamy. Po drodze robi się ciepło i zasypiamy. Pierwszy przystanek każą wysiadać paru osobom, małe zamieszanie bo przepakowywania bagaży, przerzucanie plecaków, walizek i ruszamy dalej. Po kilkunastu minutach znowu przystanek, tym razem większej grupie każą wysiadać - znowu przerwacanie bagażami, my znowu pytamy czy to już nasza okolica - jeszcze nie ( domyślamy się po mimice), jedziemy dalej i ... stajemy przy naszym hotelu. Co za niespodzianka, autobus dowozi nas pod sam hotel. Jak miło.
Szybkie sprawdzenie dokumentów na recepcji i dostajemy klucz do pokoju ( aha jest jest przywitalny soczek - wypijmy szybko) i do pokoju. Pokój na 2 piętrze ale prawie przy basenie. Tak blisko jeszcze nie mieliśmy na basen - około 10 M od pokoju na tym samym poziomie, super. Sam hotel raczej średni, ale może być, przydałby się tylko sejf. Jest czysto i spory pokój , no i basenik.
Do plaży trzeba się przejść, jakieś 10 min.
Szybko robimy odświeżenie i rozpakowanie i idziemy na plażę, nie możemy sobie tego darować - przecież jest dopiero 14.00. Po drodze kupujemy lunchyk na wynos, który zjemy na plaży, jeszcze parę ulotek biur podróży, pogaduszki z Francuzami i dochodzimy do plaży.
Plaża robi wrażenie, przede wszystkim szerooooka ale też mokra, kąpiemy się w zatoce oceanu indyjskiego jest super: to są wakacje i urlop.
Na plaży w cieniu bananowcow zjadamy lunchyk i odpoczywamy.
W pewnym momencie zauważamy jakieś dziwne ruchy, wszyscy pakują się i gdzieś schodzą z plaży. Okazuje się, że ... zaczyna padać, najpierw kapie a za chwile już leje. No nie... Deszcz przeczekujemy pod jakimś daszkiem . Wracamy do hotelu trochę zmoczeni, jeszcze mały zakup ( sukieneczka plażowa) oraz rezerwacja wycieczki na 4 wyspy ( za 2 osoby 800 bathow to chyba niedrogo) u ślicznej Tajki w biurze podróży J. Jesteśmy w końcówce pory deszczowej, więc deszczyk może być…
Około 19 wypuszczamy sie jeszcze na ' miasto' a raczej miasteczko, najpierw idziemy na druga stronę naszej ulicy ale jest słabiej niż na tej na której byliśmy i szybko wracamy w znajome rewiry. Niestety zaczyna znowu padać ( a choć się zastanawialiśmy czy brać parasolkę hotelową) i tym razem siadamy w jakiejś knajpeczce i zamawiamy jedzonko z piwkiem. Naprzeciwko knajpki, w której jemy jest jakiś bar a w nim nawet fajnie gra ktoś na gitarze na żywo. Mamy więc kolacyjkę z grą na żywo.
Szybko dzisiaj wstajemy i lecimy na śniadanko punktualnie o 6 rano. Okazuje się, że już po 6-ej ruch na stołóweczce hotelowej spory . Zabieramy plecaczki i wymeldowujemy się z hotelu.
Szybko łapiemy taxi na licznik. Wsiadamy i jedziemy, niestety po około 15-20 min jazdy stajemy. Wszyscy stoją, co za kore ! Zaczynamy się denerwować - ale mamy dość sporo czas, bo ponad 3 godziny do odlotu, więc chyba zdążymy ;). Po około 20 min stania znowu ruszamy, pomału, pomału przedzieramy sie jakoś, licznik bije. Po drodze jeszcze płacimy za wjazd na autostradę (50 bathow) i do dojeżdżamy na lotnisko za 270 bathow + opłata za autostradę.
Odprawa bagaży poszła sprawnie i właściwie mamy ponad 2 godzinki na lotnisku. W końcu odrobimy trochę zaległości pisarskich. Przy okazji nadchodzą myśli filozoficzne.
Idąc juz z małymi plecakami K chwilę się zastanawia. Jak to jest, że zrobiliśmy tyle zdjęć i są już zarówno na aparatach, jak i na komputerze backupowym i w kg nic nie przybyło. Filozoficzne pytanie - ile kosztuje bit ;) ? Swoją drogą jaki postęp niesamowity dała cywilizacja m.in. przejście z analogowego foto na cyfrowe. Przecież jeszcze kilkanascie lat temu zrobienie tysięcy zdjęć, my już w tym momencie mamy okolo 4,5 tys, ważyłoby sporo, nawet gdyby to były tylko klisze, a tak nic nie ważą... Zastanawiające.
Dochodzimy w pobliże naszego gate'u i siadamy w kawiarence z dostępem do internetu po wi-fi, dostajemy hasełko do sieci i serfujemy. Przy okazji kończymy zaległości z paru dni - jest dobry moment ku temu. Po około 1,5 godzinie idziemy do naszego gate'u. Dochodzimy, ale samolot ma opóźnienie - kurczę niedobrze - lot ma trwać 1 godz. 50 min więc troche się opóźnimy.
Chwilę czekamy ale niedługo i zapraszają już na pokład (boarding).
Samolot jest załadowany na full. Tym razem lecimy inną linią i tu już nie ma poczęstunków ani wody ale za to po około 1 godz 15 lądujemy na lotnisku przy Krabi (do Krabi około 20-30 km niemniej już jestesmy). Lotnisko nieduże, a mimo to wysiadamy rękawem, nie uderza nas gorąca jak zazwyczaj w gorących krajach północnej Afryki, szybko wyjeżdżają bagaże i idziemy szukać transportu. Okazuje się że do Krabi jest tzw shutlle bus kosztujacy 150 bathow od osoby, a więc kupujemy bilety i idziemy na zewnątrz szukać autobusiku czy miniwana. Niestety jest spory autobus, co lepsze w środku bagaże poukładane są piętrowo i w autobusie juz siedzą ... turyści. Dołączamy do nich po drodze mówiąc każdemu, że my do hotelu Alis. Machaja głowami, jakby wiedzieli i każą wsiadać do autobusu.
W końcu po około 30 min pakowania, przepakowywania bagaży i ludzi ruszamy. Po drodze robi się ciepło i zasypiamy. Pierwszy przystanek każą wysiadać paru osobom, małe zamieszanie bo przepakowywania bagaży, przerzucanie plecaków, walizek i ruszamy dalej. Po kilkunastu minutach znowu przystanek, tym razem większej grupie każą wysiadać - znowu przerwacanie bagażami, my znowu pytamy czy to już nasza okolica - jeszcze nie ( domyślamy się po mimice), jedziemy dalej i ... stajemy przy naszym hotelu. Co za niespodzianka, autobus dowozi nas pod sam hotel. Jak miło.
Szybkie sprawdzenie dokumentów na recepcji i dostajemy klucz do pokoju ( aha jest jest przywitalny soczek - wypijmy szybko) i do pokoju. Pokój na 2 piętrze ale prawie przy basenie. Tak blisko jeszcze nie mieliśmy na basen - około 10 M od pokoju na tym samym poziomie, super. Sam hotel raczej średni, ale może być, przydałby się tylko sejf. Jest czysto i spory pokój , no i basenik.
Do plaży trzeba się przejść, jakieś 10 min.
Szybko robimy odświeżenie i rozpakowanie i idziemy na plażę, nie możemy sobie tego darować - przecież jest dopiero 14.00. Po drodze kupujemy lunchyk na wynos, który zjemy na plaży, jeszcze parę ulotek biur podróży, pogaduszki z Francuzami i dochodzimy do plaży.
Plaża robi wrażenie, przede wszystkim szerooooka ale też mokra, kąpiemy się w zatoce oceanu indyjskiego jest super: to są wakacje i urlop.
Na plaży w cieniu bananowcow zjadamy lunchyk i odpoczywamy.
W pewnym momencie zauważamy jakieś dziwne ruchy, wszyscy pakują się i gdzieś schodzą z plaży. Okazuje się, że ... zaczyna padać, najpierw kapie a za chwile już leje. No nie... Deszcz przeczekujemy pod jakimś daszkiem . Wracamy do hotelu trochę zmoczeni, jeszcze mały zakup ( sukieneczka plażowa) oraz rezerwacja wycieczki na 4 wyspy ( za 2 osoby 800 bathow to chyba niedrogo) u ślicznej Tajki w biurze podróży J. Jesteśmy w końcówce pory deszczowej, więc deszczyk może być…
Około 19 wypuszczamy sie jeszcze na ' miasto' a raczej miasteczko, najpierw idziemy na druga stronę naszej ulicy ale jest słabiej niż na tej na której byliśmy i szybko wracamy w znajome rewiry. Niestety zaczyna znowu padać ( a choć się zastanawialiśmy czy brać parasolkę hotelową) i tym razem siadamy w jakiejś knajpeczce i zamawiamy jedzonko z piwkiem. Naprzeciwko knajpki, w której jemy jest jakiś bar a w nim nawet fajnie gra ktoś na gitarze na żywo. Mamy więc kolacyjkę z grą na żywo.
------------------------------------------------------
2016.11.05 Krabi
Wstajemy wcześniej, gdyż dzisiaj jedziemy na wycieczkę na 4 wyspy. Pani w biurze wycieczkowym nas zachęciła do wyprawy długa łodzią ( 400 bathow od łebka) i troche się obawiamy, czy nie będzie za dużo ludzi i czy nie będzie trzęsło. Od niczego bierzemy woreczki. Lecimy na śniadanko i czekamy w lobby na nasz busik.
Inni tez czekają, a nasz busik przyjeżdża jako ostatni. Na pace tylko 5 osób , wszyscy z alezji. Dwójka starszych i trójka mlodzieży. Zapoznajemy się i okazuje się, że to już cała wycieczka! Super, bo to znaczy , że na łódce będzie tylko 7 turystów i ekipa przewodników.
W porcie wsiadamy do łodzi ( longtail boat). Załoga jest trzyosobowa w tym nasz przewodnik. Płyniemy. Jest super, bardzo nie kołysze i jest przyjemnie. Nasza załoga wygląda piracko, tatuaże, długie włosy i spaleni morzem stare wilki morskie. Płyniemy około 20 minut i już widzimy 1 wyspę.
Pierwsza wyspa okazuje sie być wyspą z jaskinią i skałkami, na które wdrapują się skałkowicze. Woda turkusowa, piasek bielutki. Cudownie. Wysiadamy z Łodzi wprost do wody, ale jest super, przewodnik prowadzi nas do jaskini z ołtarzykiem i opowiada historie. Niestety mówi dość słabo po angielsku ale dziewczyna z Malezji przejmuje pałeczkę i opowiada in english historie o zakochanym Dragonie w dziewczynie, która zakochała się w lokalnym wieśniaku- rybaku i całe story wokół tego i w co wierzą lokalesi.
Na skałkach widzimy porozpinane haki i liny i za chwile widzimy tez skałkowiczów. Super niezapomniane widoki i sesja zdjęciowa. Na wyspie czynna jest toaleta, tylko trzeba pamiętać żeby miec drobniaki 10 bathow od łebka. Pieknie jest. Jeszcze nie widziałam wody w takim mocno turkusowym kolorze. Po około 40 minutach zbiórka i płyniemy dalej.
Dopływamy do Poda Island, łódka parkuje i wyskakujemy na plaże. Wooow, niesamowity widok z plaży. Przewodnik zabiera nas i biegniemy w 2 miejsca, skąd rozpościera się jeszcze bardziej super widok. Niestety poza plażą gdzie są straganiki, część wyspy jest ogrodzona drutem kolczastym. Okazuje się, że wyspa jest w dużej części prywatna, no i możemy pochodzić tylko po plaży. Na szczęście wszyscy mieszczą sie na niej, a w morzu zażywamy jeszcze snoorkowania (pływanie w masce z rurką do oddychania). Niestety K przy którymś nurkowaniu rozcina palec u nogi. Teraz na dużej łodzi nie może za dużo brykać. Siedzi więc cichutko.
Przeprawa na kolejna wyspę: Chicken Island. Zatrzymujemy się, a raczej kotwiczymy i sesja snoorkowania + sesja fotograficzna. Pierwsza fotograficzna, bo widok jest fajny na wyspę kurczakową z małym kurczakiem ze skały. Potem wskakujemy do wody i snoorkujemy przy rafie. Rybki są kolorowe, ale bez przesady, jeżowce i rafa. My pływamy sami, a Malezyjczykom pomagają kamizelki i przewodnik, bo jedna kobieta pierwszy raz snoorkuje, a wszyscy bardzo słabo albo w ogóle nie umieją pływać. Ale dają radę. Trochę fale spore, bo pływają lodzie, więc M trochę zmęczona wskakuje do łodzi i czeka na resztę. Potem płyniemy dalej.
Dopływamy do super wyspy Tup Island ,a tak naprawdę kilku wysp połączonych miedzy sobą. a tutaj mila niespodzianka: obiadek i 2,5 godziny lenistwa. Obiadek tajski, bardzo dobry i nawet owocowy deserek. Potem pływamy, moczymy tyłki i odpoczywamy. Bosko jest, a jakie widoki ! Woda. turkusowa, dosłownie. Piaseczek bielutki. Nic dziwnego, podobno tajskie wyspy są najpiękniejsze na świecie...aż się nie chce wracać...korzystamy na maxa, a niektórzy idą na drugą wyspę.
Niestety przyszedł czas na powrót. Płyniemy do portu, żegnany się z przewodnikiem i przesiadamy do busa, który zawozi nas do hotelu. Po wycieczce jeszcze mały chlup do baseniku...
A wieczorkiem ... po odswieżeniu sie, lecimy na "miasto" i zachód słońca. Wykupujemy też wycieczkę u znajomej już pani w zaprzyjaźnionym biurze na wyspę Phi Phi.
Dzień przepiękny, zachód słońca także. Kończymy dzień naleśnikiem z mango oraz małym drinusiem...
------------------------------------------------------------------
06.11.2013 Krabi
Jest taki dzien w czasie wakacji kiedy wyhamowujemy i nic nie planujemy i najzwyczajniej leniuchujemy. I taki dzien ma miejsce dzisiaj.
Niespiesznie jemy śniadanko przy okazji czytając prasowe doniesienia w internecie . Około 9 z minutami wychodzimy na plażę.
Docieramy na plażę niespiesznie i rozkladamy sie w cieniu super fajnego drzewa. I tak pól dnia wypoczywamy plawiąc się w cieniu drzewa oraz co jakis czas kąpiac w zatoce naszej plazy.
I tak mija dzien, około 15ej schodzimy z plaży i idziemy w kierunku hotelu. Po drodze kupujemy gotowaną i grillowaną kokurydzę i lądujemy w hotelu na ... basenie :)
Wieczorkiem wychodzimy na miasto i przysiadamy w przydrożnych ruchomych barach na kolacji. Zamawiamy pieczone na grillu kurczaki oraz rollsy z warzywami i krewetki.
Po obiadokolacji idziemy jeszcze na obchód naszych znajomych wieczornych uliczek i ... wracamy do hotelu
A teraz grzecznie do łóżeczek, bo na jutro mamy już plan.
-----------------------------------------------------
07.11.2013 Krabi
Dzisiaj zaplanowaliśmy ruszenie sie z naszej plaży na inną i to dostanie się na nią na własną rękę tj wypłyniecie na sąsiednią słynną plażę Railay.
Po śniadanku udajemy się w stronę naszego "miasta". W budce z biletami tuż przy przystani taxi-łodzi kupujemy bileciki , po 200 bathów od osoby w dwie strony i czekamy pod drzewem aż zbierze sie odpowiednia ilość osob do wypłynięcia. Słonko dzisiaj jakieś takie zamglone, ale mamy nadzieje, że się przetrze. Nie czekamy długo. Zebrało się 7 osób, więc wypływamy.
Wskakujemy do takiej wodnej taksówki, którą jest długa łódź i w drogę.
Plyniemy jakieś 10-15 minut i podziwiamy widoki. W końcu dopływamy i troche rozczarowani wysiadamy na brzeg. Nic tu pięknego . Nasza plaża chyba ładniejsza. Ale jak wychodzi w końcu słoneczko to zmieniamy zdanie. Jest ładniutko, woda turkusowa, malownicze lodzie przy brzegu, restauracyjki i sklepiczki dla turystów i plaża zamknięta z dwóch stron skałami o wypłukanych przez wodę kształtach.
Odpoczynek
Rozciagamy pod drzewem nasz różowy kocyk i odpoczywamy. Słońce dalej zamglone , tylko czasami wyglada, ale w większości nie wyglada. Nawet sie nie smarujemy kremem do opalania ( a mamy 50-tkę). Błąd, duuuuży błąd. Okaże sie wieczorkiem jaki błąd zrobiliśmy.
Czasami co niektórzy się kąpią i znowu wracają na kocyk :)
Lenistwa dzien drugi.
Około 14-ej zachciewa nam sie jeść, ale w końcu kupujemy tylko kawkę , jakąś kaffuccino zmieszaną z lodem i shake'a z guawy, zielonego :) obydwa wynalazki nawet smaczne.
Przd 15tą idziemy w kierunku budki z biletami i machamy powrotnymi biletami. kaza nam czekac w cieniu drzewa. w koncu zbiera sie grupa 9 osoba wiec plyniemy . Wwracamy na nasze wybrzeze , plaze AoNang. jeszcze tylko shake z mango i do hotelu na basenik. Okazuje sie , że na basenie działa internet, w przeciwieństwie do niedziałania w pokoju ( tu działał tylko w poniedziałek i we wtorek ). Robimy zatem check-in na sobotni samolot i wysyłamy korespondencję do rodzinki :)
Wieczorem wyjście na kolacje. Ale nie idziemy za daleko, bo tuż przy hotelu odkrywamy restauracyjkę z dużym wyborem dań i o niedrogich cenach.
Zamawiamy jedzonko M bierze słodko kwasnego kurczaka, K zamawia sałatkę z owoców morza. Zjadamy kolacyjke choć sałatka K była tak pikantna, że wypala ryjka od środka. Idziemy jeszcze chwile na spacerek i wracamy do hotelu.
-----------------------------------------------
08.11.2013 Krabi
Niestety, to juz 8 listopada - koniec wakacji zbliża sie nieublaganie.
Dzisiaj wycieczka na Phi Phi.
Rano śniadanko w hotelu i przygotowania do wyprawy.
Dojazd do portu dość innowacyjny: podjezdza gość na skuterku i mówi, że musimy zejść do skrzyżowania. Schodzimy my i z sąsiedniego hotelu 3 Francuzki. Przychodzimy na skrzyżowanie i dalej każą czekać na przystanku. Tak mija kolejne 15 min. W końcu podjeżdza autobus - załadowany na full, więc zostały tylko miejsca stojące. Dojeżdżamy do portu. Rozdzielają wycieczki na Phi Phi i na inną wyspę. Okazuje się, że jeszcze brakuje paru lub parunastu osób, chociaż my doliczylismy sie juz około 26. W koncu dojeżdżająbrakujący , więc na łódce bedzie 32 osoby. Niezły tlumek, ale sie miescimy. Startujemy.
Pierwsza wyspa: bambusowa.
Po około 40 minutach pierwsza plaża i zejście na plaże . Piaeeczek fajny, bielutki, sypki, więc super. Kąpiel, snoorkowanie i sesja zdjęciowa. Tutaj zatrzymujemy sie na około 40 minut.
Snoorkowanie nr 1
Podpływamy do malowniczego nabrzeża i pływamy z rurkami. Rybki są kolorowe i podobno są tu barrakudy, brr.
Wyspa zdjęciowa i zatoka małp, ale nie podpływamy zbyt blisko brzegu, bo są duże fale. Robimy zdjęcia malpom na brzegu, ktore sie tłuką miedzy sobą ku uciesze turystów.
Phi Phi don
To glowna wyspa. Dobijamy do przystani murowanej a tu nas prowadzą tylko na lunchyk. Lunch w stylu szwedzkiego stołu, więc wcinamy i bierzemy nawet dokładkę. Niestety tu przerwa na lunch trwa dosc długo, bo ponad 1 godzinę. Tak na wyspie nie ma co zwiedzać, więc po lunchyku trochę włóczymy się po uliczkach wysepki. Jeszcze chwila i wsiadamy na łódż.
Snoorkowanie nr 2
Podpływamy do miejsca snoorkowania i pól godziny pływamy z maskami. Widoczki pod wodą ładne, ale nie jest to Synaj.
W końcu dopływamy do Maya Beach, chociaż słoneczko nie jest łaskawe i nie ma go teraz za dużo, tylko sporadycznie wyłania się zza chmur i wtedy korzystamy na maxa.
Kończymy ostatni przystanek na planie filmowym i pakujemy sie w drogę powrotną do portu startu.
Plyniemy około 50 minut - spory kawałek - wszyscy zmęczeni, więc zasypiamy po drodze. Budzimy sie, jak silniki przestają pracować a więc juz dopłynęlismy. Szybkie ubranie w koszulki i spodenki i wysiadamy. Podchodzimy do portu i jakby wycieczka sie rozeszła. Ale jakos dochodzimy do rożnych busikow i pakujemy sie do jednego z nich. Jeszcze chwila i startujemy ...
Około 16 dojeżdżamy do naszego hotelu. Wysiadamy jeszcze pożegnanie z Francuzkami i na ... basenik hotelowy.
Jak super... Szybkie zajęcie leżakow basenowych i do wody... Jak fajnie.
Po orzezwieniu hotelowym próba wysłania zdję,ć ale niestety jakos słabo działa internet i mamy kłopoty z wysyłką.
Wychodzimy na kolacje - K ostrzy sobie ząbki i bródkę ( została mu juz tylko czesc) na owoce morza, więc idziemy.
Dochodzimy, a tu niespodzianka - nie ma moich wczorajszych małż, co robić - lekka panika ale siadamy przy stoliku. Czytamy menu i czytamy i w końcu wybieramy ... Zupka kim dzong cen z owocami morza oraz pad thai oraz dwa soki wyciskane świeżo ( bez lodu) wszystko coś około 200 bathów.
Dostajemy soki - faktycznie bez lodu ale za to rozwodnione na maxa, zamiast lodu dodali wody. Pad thai dla M przyjeżdża dosc szybko i M zaczyna jeść. K jest coraz bardziej zaniepokojony ale po kilkunastu minutach otrzymyje swoje danie. Bardzo czerwone, cos jakby pomidorówka i pływają w niej jakies drobne owoce morza. Pierwsza, druga łyżką zupki i K oczy wychodzą z orbit a ryjek wykręca na druga stronę. M próbuje tez zupki rekomendowanej w przewodnikach ale zaraz puchną jej wargi , bo jest tak pierońsko ostra, że nie daje się jeść.
Jakos kończymy ostatnią kolacje na Krabi i prosimy o rachunek i cóż widzimy całe 240 bathow - jak to ? Nie zgadzamy sie - przychodzi szefowa widzi, że zupka prawie nie ruszona- cos miesza łyżką i kiwa głowa ze chyba było ostre. Dajemy 200 i dostajemy reszty 50 czyli chyba sie pokapowali , że cos wyszło nie tak...przesadzili.
Wracamy do hotelu i K w pełnym skupieniu pakuje tobolki podróżne - czyli plecaki bo jutro powrót do Bangkoku i ostatnia , pożegnalna część podróży.
--------------------------------------------------------
09.11.2013 Krabi->Bangkok
Dzisiaj, po śniadanku jedziemy busikiem na lotnisko. Koniec plażowania...
Dojazd na lotnisko nie zajmuje nam dużo czasu. Jest nas tylko 9 osób i szybko docieramy na małe Krabowe lotnisko. Nic tam ciekawego nie ma, więc raczej się lenimy.
Przelot liniami Nok Air z żółtym dziobem na samolocie nie opóźnia się i szybko lądujemy w Bangkoku. Tym razem taxi i już jestesmy w hotelu. Nasz hotel jest blisko centralnej starej części miasta i tuz przy stacji metra.
Bliskość metra pozwala nam dość szybko dostać się do Chacktuchak, olbrzymiego targowiska, największego w mieście. Czego tu nie ma ? Jest wszystko i to w całkiem przystępnych cenach.
Przeżywamy mały szok. Głowy kręcą nam sie w koło , bo zaskakuje wszystko. Taki trochę bazar na stadionie XXlecia tylko sporo większy...
Próbujemy ciekawych słodkich wafelków u pana piekarza a potem oglądamy pokazy "baristy" hehe.
Naprawdę dzieje się :) Kupujemy tutaj parę fajnych prezentów dla najblizszych oraz ... słonie z drzewa kokosowego. Trochę duże. Nie wiem, jak my to przewieziemy do Polski...
Aha, zawsze negocjujemy. Trzeba. Obładowani, wracamy do hotelu.
Wieczorkiem wychodzimy do pobliskiego China Town. Niestety, okazuje się, że już wszystko zamknięte. Szkoda, do chińszczyzna nas niesamowicie przyciąga. Ale za to zdjęcia piękne, o zmroku.
------------------------------------------------------------
10.11.2015 Bangkok
Dzisiaj po śniadanku idziemy do pobliskiej światyni Wat Traimit. Jest to jedna z najbardziej znanych świątyń w stolicy, gdyż znajduje sie w niej największy na świecie posąg Buddy, cały zrobiony ze szczerego złota. Ma wysokość 3 m, waży ponad 5 ton. Przedstawia Buddę w pozycji siedzącej, z rękami ułożonymi w tzw.bhumisparsa-mudra.
Posąg wykonano prawdopodobnie w Ayutthaya w latach 1238-1370. Podczas najazdu birmańskiego w XVIII w. w celu zabezpieczenia go przed zrabowaniem został pokryty warstwą gipsu i przewieziony do Bangkoku. Pozostawał w zapomnieniu przez 200 lat. Złoty posąg odkryto przypadkowo w XX w. podczas prac renowacyjnych. Ponieważ świątynia nie dysponowała odpowiednio dużym pomieszczeniem, przez następne 20 lat posąg pozostawał na zewnątrz pod prostym zadaszeniem z blachy. W latach 50. XX wieku wzniesiono specjalnie odpowiedni budynek .
Zarówno świątynia, jak i posag robią wrażenie. Co ciekawe figura Buddy stoi w pomieszczeniu z oknami bez krat i nie pilnują go żadni strażnicy. Może wynika to z faktu, że rzeźba jest duża i ciężka...a może to specyficzna mentalność Tajów, których stosunek do wiary i jej symboli jest bardzo bliski.
Podejscie pod Chinatown i ... rozczarowanie , bo wszystko zamknięte. Sobota. Baaardzo szkoda.
Postanawiamy pozwiedzać miejsca, w których nie byliśmy. Łapiemy taksówkę z bardzo miłym taskówkarzem Bamem , trochę negocjujemy i jedziemy na wycieczkę za 100 Bathów..
Mamy nadzieję, że nie bedzie jak z Tuk Tukiem...
Jedziemy do marmurowej światyni. Znany i piękny Wat Benchamabophitr jest królewskim klasztorem czczonym jako bardzo wartościowe taiskie dzieło sztuki architektonicznej. Jego główna hala została zbudowana z włoskiego marmuru i posiada europejskie wpływy neoklasycystyczne.
Jedziemy dalej . Po drodze zatrzymujemy się przy cudownej hinduskiej świątyni. Jest mega kolorowa. Oglądamy wszystko, bo jest tu trochę inaczej i dla nas ciekawie, bo hinduizm nie jest nam dobrze znany. Nie można tutaj robić zdjęć, więc staramy się zapamiętać, jak najwięcej.
Dalej jedziemy do Siam Center mall. Czego tu nie ma ! Ponad 200 międzynarodowych i tajskich marek, w tym butików genialnych obiecujących lokalnych projektantów. Drewniane konie witają nas przy wejściu. Ciekawie. Nie chce nam się jednak chodzić po sklepach, których jest tu nóstwo dużo. Za to odkrywamy na poziomie -1 olbrzymie oceanarium. Stajemy grzecznie w kolejeczce i wchodzimy w inny świat... Wszystko nam się tutaj podoba.
Przy wejściu super figury morskich stworzeń i to nie tylko dla dzieci :) W środku cudowny morski świat, nawet można dotykać prawdziwych stworzeń wprost z oceanu. Tunel, w którym zaskakują pływające nad nami i obok ogromne płaszczki i rekiny. Wooow. Wszystko zrobione z rozmachem i na światowym poziomie.
Bardzo miło spędzamy czas, a potem idziemy na obiadek. W centrum handlowym restauracji jest pełno. Korzystamy z jednej, gdzie na wejściu dostajemy kartę i wpłacamy na nią określoną ilość pieniędzy, wiedząc już co chcemy. Dalej, wszystko odbywa się bezgotówkowo. Ciekawie i dużo do wyboru. Smacznie. Pełni wrażeń i najedzeni wpadamy jeszcze na super icelatte do Starbucks'a.
Mamy jeszcze ochotę na coś więcej, więc jedziemy do centrum by poczuć klimat Bangkoku i zobaczyć co się dzieje na Cowboy Street ! Zaczyna się dziać ! Wpadamy na drinka do jedngo z barów, ale że nie ma dużego wyboru, wypijamy tylko po piwku i zmęczeni wracamy do hotelu.
Muszę powiedzieć, że zostaliśmy zaskoczeni. Ok 20-ej zadzwoniła recepcja, że jest pan z koszulkami :) Super ! Po przymiarce i obejrzeniu dokładnie towaru płacimy resztę i idziemy się pakować. Muszę podkreślić tutaj, że ryzykowna ale była to dobra decyzja. Trudno nam się było spakować mając sześć dodatkowych koszul, mnóstwo prezentów i kupę brudnych rzeczy, ale dalismy darę. A koszulki są super i noszą się wspaniale. Widać, że są uszyte na miarę i materiał jest naprawdę bardzo dobry gatunkowo.
I to tyle. Pakowanie, spanie a jutro powrót do domu...
---------------------------------------------------------------
Praktyczne porady :
1. Warto wziąć gotówkę, a szczególnie dolary, które bardzo przydały się w Kambodży.
2. Nie ma problemu z wymianą pieniędzy w Tajlandii, można to zrobić w każdym banku a nawet w hotelu. Uwaga: ceny są różne. My wymienialiśmy tylko w bankach.
3. Hotele są niedrogie, ale warto dobrze sprawdzać oceny miejscówek w necie, bo można trafić różnie.
4. Uwaga na naciągaczy- jest ich tutaj mnóstwo dużo, chociaż generalnie, jak to w Azji ludzie są bardzo mili i często bardzo pomocni. Trzeba po prostu uważać.
5. Rozliczenia robimy zawsze na koniec podroży/zakupów, a nie na początku. Na przyklad z taksówkarzem, dopiero po sprawdzeniu, że jesteśmy we właściwym miejscu
6. Targuj się, zawsze można zbić cenę, o ile chcesz coś kupić.
7. Sprawdzaj zmiany w komunikacji, łap najłatwiejsze okazje dojazdu, np do Kambodży jest już bezpośredni transport z Bangkoku. Ewentualnie wybierz samolot. Są tutaj tanie linie.
Poproszę o jeszcze. Interesuje mnie ci,ąg dalszy podrózy
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń