Tym razem wyprawa do Tajlandii i Kambodży w dn 24.10 – 9.11.2013
Bilety kupiliśmy trzy miesiące wcześniej, szukaliśmy przez tanie loty. Kosztowały nas 2100 zł od osoby. Dodatkowo przelot Bangkok -Chiang Mai-Bangkok 260 zł od osoby liniami AirAsia.
Bilety kupiliśmy trzy miesiące wcześniej, szukaliśmy przez tanie loty. Kosztowały nas 2100 zł od osoby. Dodatkowo przelot Bangkok -Chiang Mai-Bangkok 260 zł od osoby liniami AirAsia.
Nasz szlak: Bangkok-> ChiangMai->Kambodża SiemReap ->Krabi->Bangkok
------------------------------------------------------------------------------
24-25.10.2013 Bangkok, Chiang Mai
Pobudka bardzo wcześnie. Już o 4ej jesteśmy na nogach. Końcówka pakowania i na lotnisko. Mamy 2 duże plecaki - jeden 10 kg drugi 15 kg oraz 2 mniejsze plecaki tzw podręczniki. Zaczynamy podróż !
Odprawiliśmy się przez internet, więc oddajemy tylko bagaże czyli nasze kokoniki (plecaki w folii aby nic im się po drodze nie stało).
Najpierw lecimy do ... Paryża. Tutaj mamy przerwę, prawie 5 godzin, ale szybko czas leci na przytulnych shezlongach (chyba tak się pisze), na których odpoczywamy a nawet drzemiemy w pozycji poziomej.
Lot do Bangkoku dłuuuuuugi jest... Jedzonko bardzo dobre i filmy też :)
Z lotniska Suvarnabhumi jedziemy darmowym shuttle busem na lotnisko Dan Mueang. Z busem nie było problemu, wyszliśmy przed lotnisko i spytaliśmy. Na przystanek podjechał troszkę rozwalający się busik, ale do celu dojechał. Teraz oczekujmy na samolocik do Chiang Mai, na północy kraju.
Chiang Mai - dolecieliśmy półprzytomni. Odbiór bagaży i taxi z lotniska za 120 bathów. Pani w recepcji lotniskowej od taxi pokazujemy nazwę hotelu. Wszystko jasne, więc wsiadamy do taxi i jedziemy - wszystko super ale taksówkarz jakoś szybko nam znika. Wchodzimy z naszymi tobołkami do recepcji a tu niespodzianka. Nie ten hotel . o kurrrr... podpytujemy jak trafić do naszego, ale jakoś słabo idzie rozmowa. Wychodzimy na ulicę i probujemy zlapać taxi. Niestety trudna to sztuka. Udaje się złapać tuk-tuka, który błądził po okolicy i po trudnych negocjacjach dojeżdżamy do hoteliku za dodatkowe 100 bathów. Cóż pierwsza wtopa. W końcu w hotelu, uff. Rozpakowanie, prysznic , przystanek na recepcji i w miasto.
Piechotą idziemy do starego miasta , całkiem niedaleczko , ale zmęczenie daje się we znaki. Jest pierwsza świątynia i druga, ale podobne do siebie. Trzecia, bardzo stara: Wat Chedi Luang , jest trochę w ruinie ale robi wrażenie, szczególnie te słonie z kamienia na niej :) Po drodze zauważamy sporo knajpek i w jednej przysiadamy, bo sporo ludzi w środku i wygląda przyjemnie. Zamawiamy tajskie danie pad thai, piwko i kokosa do picia :) Wszystko pyszne, szczególnie mleczko kokosowe o przedziwnym słodkim smaku.
Jeszcze jedna świątynia i ... Mamy dość . Do hotelu, a po drodze zakupy w 7-eleven. Nawet chlebek jest :) Na recepcji wykupujemy wycieczkę trekkingową na jutro i doczłapujemy się do pokoju. Spać !!!
-----------------------------------------------------------------
2013.10.26 Chiang Mai
Poranna pobudka - oba budziki zadzwoniły. Po sniadaniu schodzimy do recepcji i mówimy że jesteśmy juz gotowi i czekamy na wycieczkę . Przemiła Tajka obsługująca recepcjię wykonuje telefon i informuje nas, że wycieczka się zbiera i mamy opóźnienie - około 30 min. Wracamy do pokoju i czekamy na przyjazd transportu, po około 5 min telefon , uff jest ! Schodzimy do recepcji i tu starszy pan zabiera bilet i mówi, że musimy jeszcze poczekać gdyż wycieczka się zbiera... Lądujemy na fotelowych kanapach i czekamy ... Czekamy ... Czekamy. Po około 30 min w końcu startujemy. Wsiadamy do busika - toyota , który częściowo juz jest załadowany. Okazuje się, że jesteśmy w międzynarodowym towarzystwie - Amerykanie, Chińczycy i my dwójka Polaków .
Po około godzinie mamy 1szy przystanek. Wysiadka i najpierw show słoni.
Występy tych zwierzaków są słodkie. Grają w piłkę, noszą drewniane bale, malują trabami obrazy a po każdym udanym numerze biegną do widowni po banany i cukier trzcinowy. Oczywiście można kupić taki zestawik za jedyne 30 Batow. Całkiem nieźle zorganizowane i jest co oglądać. Sloni zawsze jest kilka i cały czas się coś dzieje. Zobaczyć slonia kopiącego piłkę lub malującego obraz farbami to coś niespotykanego. Na koniec występu słonie z przewodnikami podchodzą pod widownię i mozna je dotknąć, zrobić zdjecie oraz zostać pobujanym na trąbie. Krzysztof próbuje i ląduje na trąbie słonia. W dotyku trąba jest jak rura od odkurzacza :) Po występie idziemy do kolejnej atrakcji - ponieważ do słoni jest kolejka , nasz przewodnik Pat wyciąga nas na inną atrakcję - przejazd wozami ciągniętymi przez woły. Średnia przyjemność a woły straszliwie chude. Przechodzimy przez wioskę ze standardowymi ozdóbkami - koszulki; słonie; rzeźby; torebki; łańcuszki naszyjniki i lądujemy na końcu lub na początku (w zależności gdzie i kogo wysadzono) wioski. I tu niespodzianka ... W drogę powrotną udajemy się na słoniach. Znowu z podwyższenia wsiadamy na słonie. Kupujemy jeszcze rzutem na taśmę pakiecik składający sie z bananów i cukru trzcinowego i ... Jestesmy na słoniu. Jazda słoniem w górę, w dół , dwukrotnie przeprawiamy się przez rzekę - nawet w pewnym miejscu zatrzymujemy się i przewodnik robi nam serię zdjęć ;)
Po lanczu nowa atrakcja -spływ rzeką Tang na tratwach z bambusa.
Wsiedliśmy z Chińczykami i w siedmioro na tratwie zaczynamy spływ. Przeprawa jest bardzo miła i lajtowa. Taka dla babć i dziadków. Mieliśmy wesołych przeprawiaczy, którzy machali kijami bambusowymi i od czasu do czasu zabawiali nas albo pokazywali nam coś na brzegu. Niestety nic nie udało nam się wypatrzeć ale nawet zdjęcia nam robili i nawet wyszły, hehe. Przybilismy do brzegu a tam czekał na nas bus i nasz przewodnik
Wsiadamy do busika i do „długich szyj” czyli „żyraf”. Tzn w miejsce, gdzie była wioska i uliczki handlowe z różnościami robionymi ręcznie przez kobietyz plemienia Karen, czyli szaliczki, ozdóbki wszelkiej maści, kolczyki, bransoletki, duperele różniaste. Ale kupiłam tu coś oryginalnego dla córki. Mam nadzieję, że jej się spodoba. Przy każdym stoisku była kobieta albo dziewczyna z obręczami na szyi. Strasznie to wyglądało. Szkoda nam ich było. Ale robiliśmy sobie z nimi fotki, jak każdy. Dziewczyny i panie były bardzo miłe - za każdym razem uśmiechały sie na widok turystów . Przy jednym ze stoisk zamieniliśmy kilka zdań i panie dały nam do przymierzenia kilka obręczy. Ciężkie były ale zdjęcia zrobiliśmy. Szybkie przejście przez wioskę i znowu do busika.
Po sesji w wiosce kolejna atrakcja: orchidee i motyle. Szybciutki i zwinny przewodnik a zarazem kierowca szybko dowozi nas do parku z ogrodami i motylami ...Przechodzimy przez ogrody i naszym oczom ukazuje sie ... 'rabata' a nawet kilka z różnymi storczykami - co lepsze żaden z kwiatów nie jest wsadzony w ziemie- wszystkie wiszą. Następny punkt programu to motyle. Wchodzimy do pomieszczenia przez specjalne kotarki i zasłony i znowu ... Sesją zdjęciową kończymy ten punkt programu. Niestety to już ostatni punkt wycieczki i wspólnie z Patem wracamy do Chang Mai.
Wracamy do hotelu nawet nie bardzo zmęczeni, ale po drodze dostajemy od Pata informacje ze od 17-ej w rejonie naszego hotelu będzie sobotni bazar nocny, ponoć bardzo znany i nie lada atrakcja.
Chwila odpoczynku w hotelu i na bazar.
Faktyczni, po wyjściu z hotelu widać tłum, mnóstwo tuk tuk'ow . Ulica, którą w ciągu dnia jeździło mnóstwo samochodów teraz jest ogromnym deptakiem. Mnóstwo ludzi, wszystko można spotkać od wyrobów seryjnych po hand made. Od ubrań po rzeźby , elektronikę i jedzenie - chyba tego najwiecej. Przejście w jedną stronę zajmuje nam ok 1,5 godz. Są zakątki tylko z jedzeniem, są z wyrobami ludowymi, co jakiś czas gra kapela - nawet kowboje tajscy grają na gitarach westernową muzykę. Niezły cyrk ;)
Pomału wracamy - tym razem jakoś szybciej i po 1 godzinie jesteśmy w znajomym sklepiku 7 eleven . Kilka pamiątek po drodze, parę owoców na świeżo zjedzonych m.in ananas, pare soków ze świeżych owoców nawet degustacja (niestety odpłatna) wina z lichi.
Tym razem już zmęczeni wracamy do hotelu.
--------------------------------------------------------------------------------
2013.10.27 Chiang Mai
Kolejny dzień w Chiang Mai. Dzisiaj pozwalamy sobie troszkę dłużej pospać do ok 8 z minutami czasu lokalnego. Śniadanko we własnym zakresie, a po śniadaniu wyjście na miasto : dzisiaj zwiedzanie świątyń.
Dobry plan to podstawa i dobra mapka miasta rownież . Światynie w Chiang Mai są nieco inne od świątyń w Bangkoku, widać tu silne wpływy birmańskie. Wszystkie jednak sa piękne i warte obejrzenia.
1. świątynia Wat chang Taem -podwórko z tłumem samochodów, świątynia , a w środku złoty budda. Światynia jest bardzo ładna. Cieszymy oczy. Sesja zdjęciowa i idziemy dalej
2. Świątynia Wat Phra Singh. Jedna z najpiękniejszych w mieście Zbudowana w 1345r a jej nazwa Singha oznacza lwa. Sesja zdjęciową za nami - czasami wychodzi słoneczko więc korzystamy. Niestety żar jest spory i po przejściu znowu kilku ulic zaczyna być duszno i zmęczenie rośnie.
3. Wat Pan Tao - jest jedną ze starszych świątyń Chiang Mai i znajduje się za starym murem centrum miasta. Pierwsze struktury były prawdopodobnie zbudowane pod koniec XIV wieku
4. świątynia Wat Chiang Man - najstarsza świątynia w mieście, wzniesiona w 1296r - faktycznie robi wrażenie - starsze budowle całe drewniane...troszkę inne . Lokalnym skarbem są tutejsze posągi Buddy: z kamienia i z kryształu. Są one otoczone szczególną czcią. Mamy tutaj charakterystyczną stupę wspieraną przez 15 słoni.Kolejna świątynia i program zwiedzania standardowo, świątynia , budda, ładny park wkoło i lecimy dalej. I juz pomału padamy...
Po drodze jeszcze spotykamy 2 duże świątynie idąc wzdłuż północnego kanału i murów. Nawet trafiamy na przejście dla pieszych ze światłami. Ale oczywiście trzeba uważać gdyż nie wszyscy respektują zielone światło dla pieszych. Tak naprawdę w ogóle samochody
nie patrzą na światła. Trzeba cos zjeść i niedaleko posterunku policji trafiamy a raczej ściągamy w znane nam miejsce na obiadek. Zamawiamy zupę z mleczkiem kokosowym oraz makaron pad thai oraz kokosa z mlekiem i piwko lokalne. Jak zwykle wszystkie stoliki zajęte. Po obiadku stwierdzamy ze warto byłoby zobaczyć cos jeszcze .
A teraz Muzeum Narodowe.nie patrzą na światła. Trzeba cos zjeść i niedaleko posterunku policji trafiamy a raczej ściągamy w znane nam miejsce na obiadek. Zamawiamy zupę z mleczkiem kokosowym oraz makaron pad thai oraz kokosa z mlekiem i piwko lokalne. Jak zwykle wszystkie stoliki zajęte. Po obiadku stwierdzamy ze warto byłoby zobaczyć cos jeszcze .
Znajdujemy tuk tuka i po krótkiej negocjacji z 200 na 120 Batow jedziemy. Niestety muzeum znajduje sie poza granicami starego miasta i musimy troche podjechać. Jazda Tuk Tukiem poza miastem nie należy już do najprzyjemniejszych, niemniej udaje się nam dojechać na miejsce.
National Museum - za darmo ale prawie puste, szczególnie, że jedno piętro zamknięte . Rozczarowanie zupełne. Szybko zwiedzamy muzeum i wychodzimy.
Na szczęście powiedzieliśmy kierowcy tuk tuka żeby na nas poczekał i juz po ok 20 minut jesteśmy z powrotem.Rozmawiamy i targujemy się - sympatyczny kierowca mówi, że nam opuści za przejazd jak zawiezie nas do fabryk
I tak po drodze trafiamy do :
1. Fabryki jedwabiu-ręcznie tkany jedwab przez Tajki, krosna jak z poprzedniej epoki, no i sklepik ze strasznie drogimi wyrobami. Aczkolwiek co niektórym podobały się szaliczki. Niestety w tym momencie musiała zajść korekta poprzedniej wypowiedzi - jesli chodzi o ścisłość, to spodobał się jeden szaliczek a nie szaliczki. Czepialstwo :)
2.
Już o zmroku wychodzimy i zmierzamy do zauważonych po drodze z świątyń. Niestety rozczarowanie, bo mało które świątynie są podświetlone i jestesmy zasmuceni, że wieczorny wypad jest słaby.
Po drodze trafiamy na ... niedzielny bazar ... Jeszcze większy od wczorajszego i ciągnący się przez kilka ulic starego miasta. Nawet występy artystyczne były !
Nagle wsród tłumu pojawia sie znajomy Amerykanin, tzn znajomy jak znajomy, ale z naszej wczorajszej wycieczki. I też się ucieszył, jak nas zobaczył :) Zamieniliśmy parę uprzejmości , przy czym okazało się, że też ma w planie Kambodżę i poszliśmy w stronę hotelu, zatrzymując się przy jedynej ładnie oświetlonej świątyni.
Wracamy do pokoju - ostatnie pakowania i do łóżek bo jutro ciężka podróż... Chang Mai - Bangkok - Siem Reap...
------------------------------------------------------------------------------
28.10.2013 Tajlandia -> Kambodża
Dzisiaj ciężki dzień, mamy nadzieje , że wszystko wypali, bo plan mamy mega napięty a nerwy już w blokach startowych.
Mamy do przebycia trasę Chiang Mai - Bangkok (samolot, ok 1 godz), Bangkok lotnisko - dworzec autobusowy ( okolo. 1 godz) , Bangkok (dworzec autobusowy) - granica z Kambodżą ( autobusem ok 4,5 godz), granica Tajlandia /Kambodża (na piechotę z tobołkami), Kambodża granica – Siem Reap : hotel w miasteczku przy Angkor Wat ( autobus lub taxi ok 2 godz).
Zobaczymy, jak pójdzie .
Chang Mai - budzik dzwoni 5:15, wstajemy, jemy śniadanko, dopakowujemy resztę rzeczy i schodzimy na recepcję. Tam już o dziwo czeka taksówkarz, więc od razu jedziemy na lotnisko, które okazuje się być oddalone tylko o 10 min od naszego hotelu. Kosztowała nas ta przyjemność 200 Batow, oczywiście bez licznika. Przy okazji warto przyglądać się małym zapisom na kartach hotelowych. 100 Batow za taxi na lotnisko jest miedzy 10 a 18. Po tych godzinach ceny kształtują się zupełnie inaczej.
Samolocik oczywiście sie spóźnia, wrrrr. Opóźnienie prawie 20 minut. Ludzi sporo ale jakoś udaje się wystartować. Lot bez niespodzianek, na pokładzie dostajemy bułkę z parówką i wodę do popicia.
Jesteśmy w Bangkoku ... z malutkim opóźnieniem. Biegniemy szybko bo bagaże, bo musimy je zapakować na plecy (plecaki ważą razem 26 kg :) tym razem po równo bagaż się rozłożył. Łapiemy plecaczki i do wyjścia - szukamy taxi. Taxi jest bardzo drogie. Ale jest bus bezpośrednio na dworzec autobusowy. Dobiegamy do autobusu lini A1. Bilety kasuje pani zaraz po starcie autobusu ( po 30 Batow od łebka) ma taką zwinną maszynkę z bambusa do biletów a pieniądze zwija w połowę i trzyma miedzy palcami – perfekcyjnie.
Po około 30 minutach wysiadamy z autobusu na Bangkok terminal bus - Mor Chit bus terminal - czy coś takiego. Idziemy za przewodnikiem z internetu do kasy nr 3 ale tu nam mówią że trzeba iść do środka bo tu już nie sprzedają biletów na kierunek Aranya Prathet. Więc wchodzimy do środka i trafiamy do okienka nr nie pamietam jaki, ale tu okazuje się że na dzisiaj nie ma już biletów - w międzyczasie wyczytaliśmy, że uruchomiono bezpośrednie połączenie miedzy Bangkokiem a Siem Reap ale autobus startuje ok 9 z minutami rano, więc już odjechał. Ale sympatyczny pan informuje nas abyśmy poszli do okienka nr 30 i na dzisiaj tam możemy jeszcze kupić bilety. Jest godz 11 i trochę kurczy nam się czas, więc pędzimy do 30. W okienku jakaś kobieta nie bardzo mówiąca english więc na migi pokazujemy jej, że chcemy do Aranya Prathet, a ta nas pyta czy chcemy jechać o 11:30. My że tak i nie pytając o więcej płacimy 440 Batów. Kierujemy się na stanowisko 121. Zbliża się 11:20 i podjeżdża autobus. Może nie jest to pierwsza klasa, niemniej jakoś się wpakowujemy. Zamieniamy się jeszcze na siedzenia ( bo okazuje się, że pani w kasie dała nam rożne miejsca i nie obok siebie) i zaczynamy podróż. Do autobusu jeszcze wsiada jakiś biały, reszta to lokalsi. Ale punkt 11:30 startujemy. Jedziemy, ale niestety nie tak szybko jak byśmy chcieli, po ok 2 godzinach krótka przerwa ... Wszyscy wysiadają to i my też... Obowiązkowa toaleta ... Papieros i drobne zakupy. Chwile rozmowy z białym , okazuje się nim Szwajcar – mówi, że jedzie też do Kambodży więc mamy kompana - może zrzucimy się wspólnie na taxi na granicy. Na bazarku kupujemy wg nas orzechy laskowe, jednak już po spróbowania okazuje się, że to chyba nie orzechy bo nie dość, że są mokre w środku to smakują jak bób. Ale coś tam gryziemy. Znowu wsiadamy do autobusu. I znowu kolejne minuty, godzinki i mija ... 4 godzina a tu jeszcze ho ho ho. Jeszcze ok 50 km a tu na zegarku 16 ... Robi się niebezpiecznie. Po drodze wpada kilka kontroli i sprawdza dokumenty, nasze paszporty jak pokazujemy powodują, że idą dalej, ale na jednym z przystanków wyciągają jakieś 3 osoby i autobus jedzie dalej. Po około 5,5 godz wysiadamy na dworcu autobusowym, Szwajcar też. Podchodzi do nas tuk tuk i za 100 Batów mówi, że podwiezie pod granicę. W tym momencie Szwajcar wymięka, mówi że on ma dość jazdy i zostaje na noc po stronie tajlandzkiej. Szkoda, my jedziemy dalej.
Podjeżdżamy pod biały budynek, gdzie korzystamy z pomocy pośrednika i wykupujemy przejazd do Siem Reap. Negocjacje zaczynają się od 2400 Batow i kończą po sporej dyskusji na 1600 Batach. Sporo, ale już wszelki inny transport w dniu dzisiejszym jest niemożliwy. Za późno. Bierzemy plecaki i idziemy ...
Okazuje się, że granica to szare brudne przejścia, jakieś 0,5 km dalej...
Idziemy dzielnie, widzimy już znaki kierujące na granicę... Nasz przewodnik instruuje nas którym przejściem my, bo on idzie jakimś innym. Przechodzimy tajską granicę, oddajemy nasze wjazdowe deklaracje i wychodzimy z budynku. Nasz przewodnik się odnajduje i idzie z nami. Przechodzimy jakiś dziwny teren: hotele, samochody jeżdżą, jakby jakieś miasto, my obładowani plecakami ( jeden duży, drugi tez i dwa podręczniki, ale już o tej godzinie - jest około 17 .50 ( granica czynna do godz. 19) jesteśmy padnięci.
Dochodzimy do kolejnego budynku - tym razem to granica Królestwa Kambodży. Dajemy wizy (wyrabialismy E-visy - naprawdę poszło sprawnie - w tym samym dniu była jedna a na drugi dzień druga - wszystko elektronicznie). Wbijają nam do paszportów pieczątki, podpisują i jesteśmy już w Kambodży. Kolejek nie było w ogóle. Po drugiej stronie odnajduje się przewodnik (aha u pośredników zostawiliśmy 1000 Batow resztę powiedzieliśmy, że damy kierowcy, jak dowiezie nas pod hotel, wszystko oczywiście: tak tak ) i pokazuje nam kolejnego zawodnika: kierowcę który dowiezie nas pod sam hotel. Na wszelki wypadek pokazujemy rezerwację hotelową i nazwę hotelu - wszystko jasne, wiadome etc etc – wsiadamy do toyoty Camry, już nie najnowszej generacji - w bagażniku miejsca tyle ze kot napłakał bo butla gazowa, do tego jeszcze jakiś pomocnik ... Czyli juz dwóch gości i my. Startujemy około 18ej. Fakt, że odbyło się to szybko, sprawnie, nie ganialiśmy po żadnych Poipet Paseenger International Terminalach i nie szukaliśmy busów czy innych.
Startujemy. Kieruje młody. Ruch dla odmiany jest prawostronny ;) Jedziemy, wygląda to mniej więcej tak: jest jakaś droga, nawet widać znaki i mniej więcej wszyscy trzymają się prawej strony, ale jak jeżdżą i jak miejscami wygląda droga, to mega słabo. Czasami nie widać asfaltu a tylko jakieś hałdy żwiru i piasku. Daje się odczuć, że jesteśmy w innym kraju (biednym). Różnica totalna. Podobno jeszcze kilka lat temu tej drogi w ogóle nie było , tzn była ale klepana. Jazda odbywa się wg bliżej nieokreślonych reguł. Światła świecą na przemian długie, krótkie i to zarówno u nas jak i u jadącego z naprzeciwka. Po około 2 godzinach wjeżdżamy do oświetlonego miasta. Na rogatkach wysiada młody - stary rozlicza się z nim dając jakieś pieniądze i dalej jedziemy już z jednym kierowcą. Podjeżdżamy pod budynek i na jakiś parking przed nim. Kierowca mówi nam, że to już hotel. Ale tym razem nie damy się wyrolować, bo to nie tutaj mamy rezerwację. I się zaczyna: nasz kierowca nie ma pojęcia, gdzie jest nasz hotelik, hehe. Podchodzi jakiś tuk tuk i mówi że nas dowiezie do hotelu. O nie ! Umowa była inna. Kończy się na tym, ze tuk tuk dosiada się do nas i instruuje kierowcę, gdzie ma jechać.
Dojeżdżamy do celu. Koniec podróży. Generalnie nie polecamy naszego sposobu podróżowania. Lepiej wsiąść rano w autobus bezpośredni w Bangkoku (nie wiedzieliśmy o nim, jak planowaliśmy podróż, bo jest od niedawna) albo w samolot. Jedna uwaga: wizę wyrabiamy na określone przejście graniczne, więc jak komuś się zmieni plan podróży i będzie przekraczał granicę w innym miejscu, to musi mieć nową wizę.
Nasz hotelik jest mały ale śliczny. Jeden z najfajniejszych podczas naszej podróży. Pełna cywilizacja. Recepcjonista bardzo uprzejmy, dostajemy też herbatę no i cały hotel wygląda super. A był tani – 39$ za dobę. Przed hotelem cudowny malutki basenik. Bardzo nam się później przyda :)
Rejestrujemy się i wchodzimy do pokoju hotelowego i tu również miłe zaskoczenie: wysoki standard, serio.
Po orzeźwieniu, prysznicu, schodzimy na dół, zamawiamy piwko i drinka i ucinamy pogawędkę z recepcjonistą, który instruuje nas co i jak można zobaczyć i za ile. Zamawiamy Tuk Tuka na następny dzień przez recepcję i po caaaałym dniu około 24ej padamy do łóżek. Jak super .... ----------------------------------------------------------------------
2013 10 29 Kambodża
Wstajemy wcześnie, bo 6:50 i szykujemy się na śniadanie hotelowe a potem wyjazd. Śniadanie niczego sobie, choć skromne, ale wystarczające. Przy tych upałach w ogóle się nie chce jeść. Może schudniemy ?
Po śniadaniu idziemy do recepcji i do zamówionego wczoraj tuk tuka za jedyne 13 $, ale za to na cały dzień. Tuk tuk jest do naszej dyspozycji, taka prywatna taksówka, wszędzie ma nas zawieźć i czekać na nas i z powrotem ma nas dostarczyć do hotelu pod same drzwi.
Startujemy z hotelu godz. 8.00. Do świątyni Angkor Wat jedziemy około 30 minut . Przejeżdżamy przez miasto, ogladamy nowe widoki, inne niż do tej pory.
Po drodze postój na kupno biletów przy wspaniałej ogromnej budowli, widać, że nowej , zapewne za pieniądze UNESCO, gdyż cały kompleks Angkor jest objęty jego patronatem (niestety bilet 1 dniowy aż 20 dolarów za osobę). Przy każdej kasie stoi instruktor i mówi co robić :) Pyta na ile dni bilet i każe stanąć przed kamerką, nie wiedzieć po co. Ale jak dostajemy bilety, to już wiemy. Bilety są piękne i z naszymi podobiznami w rogu. Czyli takie imienne bileciki. Teraz startujemy. Tuk tuk wiezie nas do głównej świątyni Angkor Wat. Woooow ! Robi wrażenie. To trzeba zobaczyć, bo nie da się opowiedzieć słowami , ale na pewno warto było się pomęczyć żeby tutaj dojechać. Widoki przepiękne, pogoda raz ze słońcem, raz bez, ale gorąco strasznie. Robimy całe mnóstwo zdjęć.
Będzie co wspominać i oglądać w domu.
Angkor Wat to największa, najważniejsza i najbardziej znana świątynia w kompleksie Angkor, położonym w prowincji Siem Reap.
Słowo Angkor to miejscowa forma słowa nokor które pochodzi od sanskryckiego słowa nagara, oznaczającego miasto. Wat to słowo oznaczające świątynię. Słowa Angkor i Wat razem oznaczają "Świątynia Miejska". Świątynia Angkor została zbudowana w latach 1113-1150 n.e. ku czci hinduskiego bóstwa Wisznu. Czas budowy świątyni szacuje się na 32 do 35 lat. Całkowita powierzchnia razem z murami zewnętrznymi i fosą to 2,08 km². Najwyższa z wież mierzy 65 metrów. Mury świątyni zbudowano z laterytu ze względu na jego dużą twardość. Kamień poczerniał od tego czasu i trochę się zniszczył ale i tak dużo zostało. Jest cudownie. W Angkor Wat spędzamy około 2,5 godzin chodząc zarówno wewnątrz jak i wokół świątyni, bo jest co oglądać.
W końcu docieramy do naszego tuk tuka i jedziemy dalej.
Teraz Angkor Thom ( tzw wielkie miasto). Była to ostatnia stolica imperium khmerskiego. Zbudowana w końcu XII w zajmowała teren 9 km² i w jej obrębie znajduje się wiele zabytków sztuki khmerskiej. Miasto zostało zbudowane na planie idealnego kwadratu, a w jego centrum znajduje się światynia Bajon.
Dojeżdżamy do świątyni i widzimy same głowy. Na 54 wieżach znajduje się 216 twarzy Buddy Awalokiteśwary, które ponoć śledzą każdy ruch zwiedzającego. Prawdopodobnie za wzór dla posągów Buddy posłużyła twarz samego króla.
Kilka miejsc zwróciło naszą szczególną uwage np 3 głowy razem i najbardziej uśmiechnięta bużka ze wszystkich. Obowiązkowe kadzidełko ale za 1 dolara i dostajemy czerwone opaski ( nitkę ) na rękę - mam nadzieję, że na szczęście ;)
Do następnej światyni idziemy na piechotę. Niestety tuk tuk na nas czeka nieco dalej , pogoda jest mega super niestety , leje się z nas i zaczynamy odczuwać zmęczenie.
Długa ścieżka z kamieni tworzy dojście do świątyni Baphuon zbudowanej w połowie 11 wieku. Jest to trzywarstwowa wysoka świątynia poświęcona hinduskiemu Bogowi Shiva. Jest to archetyp stylu Baphuon. Świątynia mierzy 120 metrów na 100 metrów u podstawy i ma 34 metry wysokości. Wejście po schodach i już na początku odpadam. Krzysztof wdrapuje się na sam szczyt i robi dokumentacja filmowo-fotograficzną.
Niestety upał daje znać coraz bardziej.
Przy wyjściu - to chyba okolo 12ej łapie nas nasz tuk tuk jedziemy dalej . Po drodze kupujemy wodę i sprite za 2 dolary (przepłacilismy ). Pózniej juz płacimy mniej.
Następne światynie: Thommanom i Chau sady thevoda. Szybkie sesje zdjęciowe, kupujemy tez magnesiki ;) i dalej do tuk tuka.
Dojeżdżamy do kolejnej dużej świątyni: Tha keo ( niestety tu remont, choć to jedna z najstarszych świątyń prawie tysiącletnia - oznacza starty kryształ) i tu przy wejściu do świątyni spotykamy chłopczyka z obrazkami. Obchodzimy szybko świątynię i wracamy do chłopca. Po negocjacjach kupujemy obraz od artysty, sorry od malarza (tak się kazał nazywać). Wychodząc chłopczyk macha do nas na pożegnanie. Jakoś tak miło się zrobiło.
-----------------------------------------------------------
Dzisiaj wcinając śniadanko widzimy już kierowcę tuk tuka, który do nas macha i mówi po swojemu, że czeka na nas.
Dzisiaj w planie wioska na wodzie i zatopiony las. Jedziemy nad jezioro Tonle Sap.
Wyjeżdżamy z hotelu o godz 8 i tym razem jedziemy prawie 1 godzinę mijając dziwne krajobrazy po drodze. Od ulic z dużymi ogrodami i hotelami po bardzo ubogie rejony aż do takich gdzie już nawet drogi na widać. Dojeżdżamy do portu po najgorszej drodze jaką widziałam w życiu. Na szczęście tuk tukiem przejeżdżamy przez wodę i dojeżdżamy do portu. Niedawno skończyła się pora deszczowa i widać jeszcze miejscami mega spore kałuże.
Sam port to szumna nazwa - budynek z kilkoma okienkami z kasą. Podchodzimy do kasy a tu niespodzianka ... Od osoby sobie wołają 25 dolarów ... Hmm chyba znowu daliśmy się wciągnąć w jakąś rozgrywke... Nie, po tyle to nie ma mowy. Robimy obejście gospodarstwa ze stojącymi łodziami ale niestety wszyscy odsyłają nas do kasy czyli chyba mafia opanowała ten rynek. Po drodze spotykamy innych turystów - ci z kolei mówią, że cena biletu jest ... 17 dolarów od osoby w tymże samym okienku. Podchodzimy za nimi i kupujemy bilety po 17 dolarów od łebka.
Fajnie wyglądają dzieciaki płynące do szkoły łódkami. Wszystkie ubrane elegancko w białe bluzeczki, czyste skarpetki i granatowe spodenki albo spódniczki.
Po przeplynieciu przez wioskę łódź dobija do brzegu ... i mamy obowiązkowy postój. Podchodzi naciągacz czyli obowiązkowy punkt programu – i mówi, że ma wycieczkę do zatopionego lasu. Ta część nie jest objęta tamtym biletem no i ma dla nas ofertę po 5 dolarów od łebka . Czyli znowu zaczynamy negocjacje. Z 10 dolarów udało sie jakoś dojść do 7 dolarów za łódkę i wsiadamy ma maluteńką łódeczkę prowadzoną przez młodą śliczną dziewczynę. Jesteśmy ciekawi lasu. Opływamy wioskę i wpływamy do lasu. Robi wrażenie ... Wow , zdjęć przy tym co niemiara narobilśmy. Widoki jak z Indiany Jonesa co najmniej. Dziwnie, czasem mroczno, ale ciekawie. Dopływamy do przystani , wsiadamy na większą łódkę i wracamy do portu. Było tam więcej turystów, ale niektórzy wkurzeni na naciągaczy już nie popłynęli do lasu. Szkoda.
Jeszcze raz opływamy powykrzywiane drzewa, rundka na środku jeziora , zawracamy i udajemy się do portu.
Kierowca wiezie nas jeszcze do Świątyni Khmerow i przyświątynny cmentarz z wieloma stupami czyli grobowcami w kształcie ozdobnych wież. Można tutaj trochę poczytać o historii Kambodży, Czerwonych Khmerach, krwawym Pol Pocie i wojnie domowej, która totalnie zniszczyła kraj. Czerwoni Khmerowie pod koniec lat 60-tych o w 70-tych zabili około 10-25 % populacji. Tak naprawdę czas krwawej wojny skończył się w 1998r. Dopiero potem zaczęła się powolna odbudowa państwa. Smutne to, wszędzie widać zniszczenia, biedę i niedostatek.
28.10.2013 Tajlandia -> Kambodża
Dzisiaj ciężki dzień, mamy nadzieje , że wszystko wypali, bo plan mamy mega napięty a nerwy już w blokach startowych.
Mamy do przebycia trasę Chiang Mai - Bangkok (samolot, ok 1 godz), Bangkok lotnisko - dworzec autobusowy ( okolo. 1 godz) , Bangkok (dworzec autobusowy) - granica z Kambodżą ( autobusem ok 4,5 godz), granica Tajlandia /Kambodża (na piechotę z tobołkami), Kambodża granica – Siem Reap : hotel w miasteczku przy Angkor Wat ( autobus lub taxi ok 2 godz).
Zobaczymy, jak pójdzie .
Chang Mai - budzik dzwoni 5:15, wstajemy, jemy śniadanko, dopakowujemy resztę rzeczy i schodzimy na recepcję. Tam już o dziwo czeka taksówkarz, więc od razu jedziemy na lotnisko, które okazuje się być oddalone tylko o 10 min od naszego hotelu. Kosztowała nas ta przyjemność 200 Batow, oczywiście bez licznika. Przy okazji warto przyglądać się małym zapisom na kartach hotelowych. 100 Batow za taxi na lotnisko jest miedzy 10 a 18. Po tych godzinach ceny kształtują się zupełnie inaczej.
Samolocik oczywiście sie spóźnia, wrrrr. Opóźnienie prawie 20 minut. Ludzi sporo ale jakoś udaje się wystartować. Lot bez niespodzianek, na pokładzie dostajemy bułkę z parówką i wodę do popicia.
Jesteśmy w Bangkoku ... z malutkim opóźnieniem. Biegniemy szybko bo bagaże, bo musimy je zapakować na plecy (plecaki ważą razem 26 kg :) tym razem po równo bagaż się rozłożył. Łapiemy plecaczki i do wyjścia - szukamy taxi. Taxi jest bardzo drogie. Ale jest bus bezpośrednio na dworzec autobusowy. Dobiegamy do autobusu lini A1. Bilety kasuje pani zaraz po starcie autobusu ( po 30 Batow od łebka) ma taką zwinną maszynkę z bambusa do biletów a pieniądze zwija w połowę i trzyma miedzy palcami – perfekcyjnie.
Po około 30 minutach wysiadamy z autobusu na Bangkok terminal bus - Mor Chit bus terminal - czy coś takiego. Idziemy za przewodnikiem z internetu do kasy nr 3 ale tu nam mówią że trzeba iść do środka bo tu już nie sprzedają biletów na kierunek Aranya Prathet. Więc wchodzimy do środka i trafiamy do okienka nr nie pamietam jaki, ale tu okazuje się że na dzisiaj nie ma już biletów - w międzyczasie wyczytaliśmy, że uruchomiono bezpośrednie połączenie miedzy Bangkokiem a Siem Reap ale autobus startuje ok 9 z minutami rano, więc już odjechał. Ale sympatyczny pan informuje nas abyśmy poszli do okienka nr 30 i na dzisiaj tam możemy jeszcze kupić bilety. Jest godz 11 i trochę kurczy nam się czas, więc pędzimy do 30. W okienku jakaś kobieta nie bardzo mówiąca english więc na migi pokazujemy jej, że chcemy do Aranya Prathet, a ta nas pyta czy chcemy jechać o 11:30. My że tak i nie pytając o więcej płacimy 440 Batów. Kierujemy się na stanowisko 121. Zbliża się 11:20 i podjeżdża autobus. Może nie jest to pierwsza klasa, niemniej jakoś się wpakowujemy. Zamieniamy się jeszcze na siedzenia ( bo okazuje się, że pani w kasie dała nam rożne miejsca i nie obok siebie) i zaczynamy podróż. Do autobusu jeszcze wsiada jakiś biały, reszta to lokalsi. Ale punkt 11:30 startujemy. Jedziemy, ale niestety nie tak szybko jak byśmy chcieli, po ok 2 godzinach krótka przerwa ... Wszyscy wysiadają to i my też... Obowiązkowa toaleta ... Papieros i drobne zakupy. Chwile rozmowy z białym , okazuje się nim Szwajcar – mówi, że jedzie też do Kambodży więc mamy kompana - może zrzucimy się wspólnie na taxi na granicy. Na bazarku kupujemy wg nas orzechy laskowe, jednak już po spróbowania okazuje się, że to chyba nie orzechy bo nie dość, że są mokre w środku to smakują jak bób. Ale coś tam gryziemy. Znowu wsiadamy do autobusu. I znowu kolejne minuty, godzinki i mija ... 4 godzina a tu jeszcze ho ho ho. Jeszcze ok 50 km a tu na zegarku 16 ... Robi się niebezpiecznie. Po drodze wpada kilka kontroli i sprawdza dokumenty, nasze paszporty jak pokazujemy powodują, że idą dalej, ale na jednym z przystanków wyciągają jakieś 3 osoby i autobus jedzie dalej. Po około 5,5 godz wysiadamy na dworcu autobusowym, Szwajcar też. Podchodzi do nas tuk tuk i za 100 Batów mówi, że podwiezie pod granicę. W tym momencie Szwajcar wymięka, mówi że on ma dość jazdy i zostaje na noc po stronie tajlandzkiej. Szkoda, my jedziemy dalej.
Podjeżdżamy pod biały budynek, gdzie korzystamy z pomocy pośrednika i wykupujemy przejazd do Siem Reap. Negocjacje zaczynają się od 2400 Batow i kończą po sporej dyskusji na 1600 Batach. Sporo, ale już wszelki inny transport w dniu dzisiejszym jest niemożliwy. Za późno. Bierzemy plecaki i idziemy ...
Okazuje się, że granica to szare brudne przejścia, jakieś 0,5 km dalej...
Idziemy dzielnie, widzimy już znaki kierujące na granicę... Nasz przewodnik instruuje nas którym przejściem my, bo on idzie jakimś innym. Przechodzimy tajską granicę, oddajemy nasze wjazdowe deklaracje i wychodzimy z budynku. Nasz przewodnik się odnajduje i idzie z nami. Przechodzimy jakiś dziwny teren: hotele, samochody jeżdżą, jakby jakieś miasto, my obładowani plecakami ( jeden duży, drugi tez i dwa podręczniki, ale już o tej godzinie - jest około 17 .50 ( granica czynna do godz. 19) jesteśmy padnięci.
Dochodzimy do kolejnego budynku - tym razem to granica Królestwa Kambodży. Dajemy wizy (wyrabialismy E-visy - naprawdę poszło sprawnie - w tym samym dniu była jedna a na drugi dzień druga - wszystko elektronicznie). Wbijają nam do paszportów pieczątki, podpisują i jesteśmy już w Kambodży. Kolejek nie było w ogóle. Po drugiej stronie odnajduje się przewodnik (aha u pośredników zostawiliśmy 1000 Batow resztę powiedzieliśmy, że damy kierowcy, jak dowiezie nas pod hotel, wszystko oczywiście: tak tak ) i pokazuje nam kolejnego zawodnika: kierowcę który dowiezie nas pod sam hotel. Na wszelki wypadek pokazujemy rezerwację hotelową i nazwę hotelu - wszystko jasne, wiadome etc etc – wsiadamy do toyoty Camry, już nie najnowszej generacji - w bagażniku miejsca tyle ze kot napłakał bo butla gazowa, do tego jeszcze jakiś pomocnik ... Czyli juz dwóch gości i my. Startujemy około 18ej. Fakt, że odbyło się to szybko, sprawnie, nie ganialiśmy po żadnych Poipet Paseenger International Terminalach i nie szukaliśmy busów czy innych.
Startujemy. Kieruje młody. Ruch dla odmiany jest prawostronny ;) Jedziemy, wygląda to mniej więcej tak: jest jakaś droga, nawet widać znaki i mniej więcej wszyscy trzymają się prawej strony, ale jak jeżdżą i jak miejscami wygląda droga, to mega słabo. Czasami nie widać asfaltu a tylko jakieś hałdy żwiru i piasku. Daje się odczuć, że jesteśmy w innym kraju (biednym). Różnica totalna. Podobno jeszcze kilka lat temu tej drogi w ogóle nie było , tzn była ale klepana. Jazda odbywa się wg bliżej nieokreślonych reguł. Światła świecą na przemian długie, krótkie i to zarówno u nas jak i u jadącego z naprzeciwka. Po około 2 godzinach wjeżdżamy do oświetlonego miasta. Na rogatkach wysiada młody - stary rozlicza się z nim dając jakieś pieniądze i dalej jedziemy już z jednym kierowcą. Podjeżdżamy pod budynek i na jakiś parking przed nim. Kierowca mówi nam, że to już hotel. Ale tym razem nie damy się wyrolować, bo to nie tutaj mamy rezerwację. I się zaczyna: nasz kierowca nie ma pojęcia, gdzie jest nasz hotelik, hehe. Podchodzi jakiś tuk tuk i mówi że nas dowiezie do hotelu. O nie ! Umowa była inna. Kończy się na tym, ze tuk tuk dosiada się do nas i instruuje kierowcę, gdzie ma jechać.
Dojeżdżamy do celu. Koniec podróży. Generalnie nie polecamy naszego sposobu podróżowania. Lepiej wsiąść rano w autobus bezpośredni w Bangkoku (nie wiedzieliśmy o nim, jak planowaliśmy podróż, bo jest od niedawna) albo w samolot. Jedna uwaga: wizę wyrabiamy na określone przejście graniczne, więc jak komuś się zmieni plan podróży i będzie przekraczał granicę w innym miejscu, to musi mieć nową wizę.
Nasz hotelik jest mały ale śliczny. Jeden z najfajniejszych podczas naszej podróży. Pełna cywilizacja. Recepcjonista bardzo uprzejmy, dostajemy też herbatę no i cały hotel wygląda super. A był tani – 39$ za dobę. Przed hotelem cudowny malutki basenik. Bardzo nam się później przyda :)
Rejestrujemy się i wchodzimy do pokoju hotelowego i tu również miłe zaskoczenie: wysoki standard, serio.
Po orzeźwieniu, prysznicu, schodzimy na dół, zamawiamy piwko i drinka i ucinamy pogawędkę z recepcjonistą, który instruuje nas co i jak można zobaczyć i za ile. Zamawiamy Tuk Tuka na następny dzień przez recepcję i po caaaałym dniu około 24ej padamy do łóżek. Jak super .... ----------------------------------------------------------------------
2013 10 29 Kambodża
Wstajemy wcześnie, bo 6:50 i szykujemy się na śniadanie hotelowe a potem wyjazd. Śniadanie niczego sobie, choć skromne, ale wystarczające. Przy tych upałach w ogóle się nie chce jeść. Może schudniemy ?
Po śniadaniu idziemy do recepcji i do zamówionego wczoraj tuk tuka za jedyne 13 $, ale za to na cały dzień. Tuk tuk jest do naszej dyspozycji, taka prywatna taksówka, wszędzie ma nas zawieźć i czekać na nas i z powrotem ma nas dostarczyć do hotelu pod same drzwi.
Startujemy z hotelu godz. 8.00. Do świątyni Angkor Wat jedziemy około 30 minut . Przejeżdżamy przez miasto, ogladamy nowe widoki, inne niż do tej pory.
Po drodze postój na kupno biletów przy wspaniałej ogromnej budowli, widać, że nowej , zapewne za pieniądze UNESCO, gdyż cały kompleks Angkor jest objęty jego patronatem (niestety bilet 1 dniowy aż 20 dolarów za osobę). Przy każdej kasie stoi instruktor i mówi co robić :) Pyta na ile dni bilet i każe stanąć przed kamerką, nie wiedzieć po co. Ale jak dostajemy bilety, to już wiemy. Bilety są piękne i z naszymi podobiznami w rogu. Czyli takie imienne bileciki. Teraz startujemy. Tuk tuk wiezie nas do głównej świątyni Angkor Wat. Woooow ! Robi wrażenie. To trzeba zobaczyć, bo nie da się opowiedzieć słowami , ale na pewno warto było się pomęczyć żeby tutaj dojechać. Widoki przepiękne, pogoda raz ze słońcem, raz bez, ale gorąco strasznie. Robimy całe mnóstwo zdjęć.
Będzie co wspominać i oglądać w domu.
Angkor Wat to największa, najważniejsza i najbardziej znana świątynia w kompleksie Angkor, położonym w prowincji Siem Reap.
Słowo Angkor to miejscowa forma słowa nokor które pochodzi od sanskryckiego słowa nagara, oznaczającego miasto. Wat to słowo oznaczające świątynię. Słowa Angkor i Wat razem oznaczają "Świątynia Miejska". Świątynia Angkor została zbudowana w latach 1113-1150 n.e. ku czci hinduskiego bóstwa Wisznu. Czas budowy świątyni szacuje się na 32 do 35 lat. Całkowita powierzchnia razem z murami zewnętrznymi i fosą to 2,08 km². Najwyższa z wież mierzy 65 metrów. Mury świątyni zbudowano z laterytu ze względu na jego dużą twardość. Kamień poczerniał od tego czasu i trochę się zniszczył ale i tak dużo zostało. Jest cudownie. W Angkor Wat spędzamy około 2,5 godzin chodząc zarówno wewnątrz jak i wokół świątyni, bo jest co oglądać.
W końcu docieramy do naszego tuk tuka i jedziemy dalej.
Teraz Angkor Thom ( tzw wielkie miasto). Była to ostatnia stolica imperium khmerskiego. Zbudowana w końcu XII w zajmowała teren 9 km² i w jej obrębie znajduje się wiele zabytków sztuki khmerskiej. Miasto zostało zbudowane na planie idealnego kwadratu, a w jego centrum znajduje się światynia Bajon.
Dojeżdżamy do świątyni i widzimy same głowy. Na 54 wieżach znajduje się 216 twarzy Buddy Awalokiteśwary, które ponoć śledzą każdy ruch zwiedzającego. Prawdopodobnie za wzór dla posągów Buddy posłużyła twarz samego króla.
Kilka miejsc zwróciło naszą szczególną uwage np 3 głowy razem i najbardziej uśmiechnięta bużka ze wszystkich. Obowiązkowe kadzidełko ale za 1 dolara i dostajemy czerwone opaski ( nitkę ) na rękę - mam nadzieję, że na szczęście ;)
Do następnej światyni idziemy na piechotę. Niestety tuk tuk na nas czeka nieco dalej , pogoda jest mega super niestety , leje się z nas i zaczynamy odczuwać zmęczenie.
Długa ścieżka z kamieni tworzy dojście do świątyni Baphuon zbudowanej w połowie 11 wieku. Jest to trzywarstwowa wysoka świątynia poświęcona hinduskiemu Bogowi Shiva. Jest to archetyp stylu Baphuon. Świątynia mierzy 120 metrów na 100 metrów u podstawy i ma 34 metry wysokości. Wejście po schodach i już na początku odpadam. Krzysztof wdrapuje się na sam szczyt i robi dokumentacja filmowo-fotograficzną.
Niestety upał daje znać coraz bardziej.
Przy wyjściu - to chyba okolo 12ej łapie nas nasz tuk tuk jedziemy dalej . Po drodze kupujemy wodę i sprite za 2 dolary (przepłacilismy ). Pózniej juz płacimy mniej.
Następne światynie: Thommanom i Chau sady thevoda. Szybkie sesje zdjęciowe, kupujemy tez magnesiki ;) i dalej do tuk tuka.
Dojeżdżamy do kolejnej dużej świątyni: Tha keo ( niestety tu remont, choć to jedna z najstarszych świątyń prawie tysiącletnia - oznacza starty kryształ) i tu przy wejściu do świątyni spotykamy chłopczyka z obrazkami. Obchodzimy szybko świątynię i wracamy do chłopca. Po negocjacjach kupujemy obraz od artysty, sorry od malarza (tak się kazał nazywać). Wychodząc chłopczyk macha do nas na pożegnanie. Jakoś tak miło się zrobiło.
Kolejna świątynia ale to już słynna Ta Prohm, zbudowana w
stylu Bajon w 2. poł. XII i XIII w., pierwotnie nazywana Rajavihara. Filmy
Thomb Rider, Indiana Jones i ... wszystko jasne - reszty nie musimy chyba
opisywać. Trzeba to obejrzeć, jak nie w naturze to na filmach.
W odróżnieniu od większości kamiennych budowli kompleksu Angkor, Ta Prohm zachowała się w stanie zbliżonym do tego, w jakim została odnaleziona. Malownicze połączenie korzeni drzew porastających ruiny w środku dżungli powoduje, że Ta Prohm jest jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji całego kompleksu. Niesamowite jak przyroda weszła w kamienie. Świątynia walczy z siłami natury, ale nie daje rady, jest zarośnięta prawie cała.
W odróżnieniu od większości kamiennych budowli kompleksu Angkor, Ta Prohm zachowała się w stanie zbliżonym do tego, w jakim została odnaleziona. Malownicze połączenie korzeni drzew porastających ruiny w środku dżungli powoduje, że Ta Prohm jest jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji całego kompleksu. Niesamowite jak przyroda weszła w kamienie. Świątynia walczy z siłami natury, ale nie daje rady, jest zarośnięta prawie cała.
Podjeżdżamy dalej tuk tukiem do Bantea kdei. To już ostatnia
świątynia w planie dzisiejszego dnia. Przechodzimy nad wodę i robimy ostatnie
zdjęcia i ... wpadamy na pomysl by może skończyć dzień zachodem słońca w Angkor
Wat. Dochodzimy do naszego Mojso ( tak nazywa się nasz kierowca tuk tuka ) i
mówimy, żechcemy jeszcze zobaczyć zachód
słońca na Angkor Wat. Jest godz 16 z minutami - Mojso mówi ok i podwozi nas na
tył świątyni. Bedzie czekał tam gdzie rano.
Super ... Idziemy przechodzimy przez Angkor Wat - ludzi co niemiara, ale znaleźć miejscowkę na zachód słońca chyba bedzie kłopot. W końcu trafiamy przed samą świątynię, uzbrajamy się w cierpliwość i czekamy na zachód. Rozłączamy się jeszcze na chwilę bo chcemy sprawdzić rożne perspektywy zrobienia zdjęć... Znajdujemy super miejscówkę, podziwiamy widok i robimy piękne zdjęcia ...
Wychodząc z Angkor kupujemy już od zbierającej się kobiety dwa obrane świeże ananasy za ... 1 dolara ;) Pychotka. Juz umiemy się targować. Znajdujemy naszego tuk tuka i wracamy do hotelu.
Super ... Idziemy przechodzimy przez Angkor Wat - ludzi co niemiara, ale znaleźć miejscowkę na zachód słońca chyba bedzie kłopot. W końcu trafiamy przed samą świątynię, uzbrajamy się w cierpliwość i czekamy na zachód. Rozłączamy się jeszcze na chwilę bo chcemy sprawdzić rożne perspektywy zrobienia zdjęć... Znajdujemy super miejscówkę, podziwiamy widok i robimy piękne zdjęcia ...
Wychodząc z Angkor kupujemy już od zbierającej się kobiety dwa obrane świeże ananasy za ... 1 dolara ;) Pychotka. Juz umiemy się targować. Znajdujemy naszego tuk tuka i wracamy do hotelu.
Pod hotelem rozliczany sie z kierowcą i mówimy, że być może jutro też byśmy
gdzieś pojechali ale bez żadnych zobowiązań. Przy wejściu do hotelu zaglądamy
na ... basen, gdzie sie jeszcze kąpią
goście hotelowi. Szybko wracamy do pokoju hotelowego, szukamy kąpielowek i na ... basen. Cóż za
błogość ... To jest to ...
To tyle na dzisiaj. Koniec
ciężkiego dnia ( pogoda dała nam w kość - spalone karczycha i nosy ;) Ale
wrażenia niezapomniane. Będzie co wspominać i o czym opowiadać. -----------------------------------------------------------
2013 10 30 Kambodża
Dzisiaj wcinając śniadanko widzimy już kierowcę tuk tuka, który do nas macha i mówi po swojemu, że czeka na nas.
Dzisiaj w planie wioska na wodzie i zatopiony las. Jedziemy nad jezioro Tonle Sap.
Wyjeżdżamy z hotelu o godz 8 i tym razem jedziemy prawie 1 godzinę mijając dziwne krajobrazy po drodze. Od ulic z dużymi ogrodami i hotelami po bardzo ubogie rejony aż do takich gdzie już nawet drogi na widać. Dojeżdżamy do portu po najgorszej drodze jaką widziałam w życiu. Na szczęście tuk tukiem przejeżdżamy przez wodę i dojeżdżamy do portu. Niedawno skończyła się pora deszczowa i widać jeszcze miejscami mega spore kałuże.
Sam port to szumna nazwa - budynek z kilkoma okienkami z kasą. Podchodzimy do kasy a tu niespodzianka ... Od osoby sobie wołają 25 dolarów ... Hmm chyba znowu daliśmy się wciągnąć w jakąś rozgrywke... Nie, po tyle to nie ma mowy. Robimy obejście gospodarstwa ze stojącymi łodziami ale niestety wszyscy odsyłają nas do kasy czyli chyba mafia opanowała ten rynek. Po drodze spotykamy innych turystów - ci z kolei mówią, że cena biletu jest ... 17 dolarów od osoby w tymże samym okienku. Podchodzimy za nimi i kupujemy bilety po 17 dolarów od łebka.
Wsiadamy na łódkę - wygląda nieciekawie - lata świetności ma za sobą na
pewno ; w łódce 5 miejsc - jedno dla sterownika - motorniczego 4 krzesełka
metalowe wkręcone do podłogi łódki. Startujemy. Plyniemy po tzw wielkim
jeziorze Tonle Sap . Po drodze widzimy zarośla, palmy zatopione w wodzie. Po
około 0,5 godziny wyłania się wioska na ... wodzie.
Widok dla cywilizowanego człowieka dziwny. Chatki na palach, wieśniacy na
łódkach w obdartych ciuszkach, pływające sklepy, policja i szkoła też na
wodzie, kobiety myjące się w tej strasznej wodzie ale z niektórych
domów rozbrzmiewa muzyka, słychać nawet Gangam style:) a na tyłach wioski widać
stacje telefonii komórkowych. To dziwne zestawienie.
Fajnie wyglądają dzieciaki płynące do szkoły łódkami. Wszystkie ubrane elegancko w białe bluzeczki, czyste skarpetki i granatowe spodenki albo spódniczki.
Po przeplynieciu przez wioskę łódź dobija do brzegu ... i mamy obowiązkowy postój. Podchodzi naciągacz czyli obowiązkowy punkt programu – i mówi, że ma wycieczkę do zatopionego lasu. Ta część nie jest objęta tamtym biletem no i ma dla nas ofertę po 5 dolarów od łebka . Czyli znowu zaczynamy negocjacje. Z 10 dolarów udało sie jakoś dojść do 7 dolarów za łódkę i wsiadamy ma maluteńką łódeczkę prowadzoną przez młodą śliczną dziewczynę. Jesteśmy ciekawi lasu. Opływamy wioskę i wpływamy do lasu. Robi wrażenie ... Wow , zdjęć przy tym co niemiara narobilśmy. Widoki jak z Indiany Jonesa co najmniej. Dziwnie, czasem mroczno, ale ciekawie. Dopływamy do przystani , wsiadamy na większą łódkę i wracamy do portu. Było tam więcej turystów, ale niektórzy wkurzeni na naciągaczy już nie popłynęli do lasu. Szkoda.
Jeszcze raz opływamy powykrzywiane drzewa, rundka na środku jeziora , zawracamy i udajemy się do portu.
A w porcie dalszy plan wycieczki. Jedziemy na farmę krokodyli. Jest po drodze. Tuk tuk nas zawozi i mówi, ze nigdy tam nie był. Wchodzimy , po trzy $ od nas i pan kierowca za free. Krokodyli pełniutko, odprowadzają nas trzej chłopcy w wieku 7-10 lat. Starzy nawet się nie ruszyli z hamaków. Krokodylki strasznie stłoczone śpią. Rozłożone są wiekiem i rozdzielone w boksach z basenami. Prawie się nie ruszają. Najpierw oglądamy takie 2-miesięczne.
Całkiem już sporawe.
Potem idziemy do malutkich. Jeden z chłopców łapie krokodylka i daje nam do
pogłaskania, hehe. Głaskamy i macamy. Dziwne uczucie. Potem chłopaki zawiązuja
gumką paszczę krokodylka i dają nam do potrzymania, brrr. Krzysztof bierze i
sie bawi :) Ja tylko pstrykam zdjęcia. Jakoś nie mam ochoty bawic się
krokodylem. Potem znowu idziemy do większych i zmywamy się stamtąd bo śmierdzi
niemiłosiernie rybami.
Powoli wracamy do miasta. Dzieci śmigają do lub ze szkoły w uniformach - ładnie
to wygląda. Wszystkie mają białe koszulki z kołnierzykiem. Przeważnie
jadą na rowerkach.
Bieda w koło straszna. Droga byle jaka, domy też. Wszystkie
na wysokich palach, bo w czasie okresu
deszczowego poziom wody podnosi się nawet o kilka metrów. Oglądamy widoki.
Jeden był niezły: facet na motorku z przytroczoną martwą świnią z tyłu. Zwisała mu tak na obydwa boki, bo była bardzo duża , ale bez krwi :) i kiwała się z obu stron.....Kierowca wiezie nas jeszcze do Świątyni Khmerow i przyświątynny cmentarz z wieloma stupami czyli grobowcami w kształcie ozdobnych wież. Można tutaj trochę poczytać o historii Kambodży, Czerwonych Khmerach, krwawym Pol Pocie i wojnie domowej, która totalnie zniszczyła kraj. Czerwoni Khmerowie pod koniec lat 60-tych o w 70-tych zabili około 10-25 % populacji. Tak naprawdę czas krwawej wojny skończył się w 1998r. Dopiero potem zaczęła się powolna odbudowa państwa. Smutne to, wszędzie widać zniszczenia, biedę i niedostatek.
Wracamy. Po drodze apteka i sklepik.
A potem obowiązkowy basen w hoteliku, ale przyjemnie...
Powrót do pokoju i małe pakowanie , a potem ostatnie wyjście na miasto, tzn na ulicę obok, bo nie było gdzie chodzić, zakupy owoców - dwa ananaski, obrane i pokrojone, pyyyyycha. Po brodach kapało. .. Za jedyne 1,5 $...po negocjacjach oczywiście.
Powrót , kończenie pakowania i dobranoc ...bo rano wyjazd do Bangkoku.
A potem obowiązkowy basen w hoteliku, ale przyjemnie...
Powrót do pokoju i małe pakowanie , a potem ostatnie wyjście na miasto, tzn na ulicę obok, bo nie było gdzie chodzić, zakupy owoców - dwa ananaski, obrane i pokrojone, pyyyyycha. Po brodach kapało. .. Za jedyne 1,5 $...po negocjacjach oczywiście.
Powrót , kończenie pakowania i dobranoc ...bo rano wyjazd do Bangkoku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz