Podróże

2010 Chiny


Pierwsza Wielka Wyprawa : Chiny.


Bilety do Pekinu kupiłam na trzy miesiące przed odlotem, za niewiele ponad 1900 zł, lecimy przez Kijów. Dodatkowy przelot : Pekin-Xian liniami wewnętrznymi - 230 zł plus pociągi: Xi'an -> Luoyang, Luoyang->Shanghaj, Shanghaj->Nanjing->Pekin. Wszystkie bilety kupiłam przed wylotem do Pekinu.
Nasza trasa: Warszawa-Kijów-Pekin-Xian-Luoyang-Shanghaj-Nanjing-Pekin.
Zapaszam na relację z podróży.
--------------------------------------------------------------------------------
21.09.2010  Pekin

No to wylądowaliśmy. To była całkiem długa podróż, chociaż nawet nie mieliśmy bardzo długiej przerwy z Kijowie. Tranzyt niezbyt ciekawy, malutki, tłumny i nie było co robić. Baliśmy się trochę o nasze bagaże, ale wszystko było OK. Na lotnisku w Pekinie też w porządku i bagaże dostaliśmy w komplecie ;) Tylko pogoda nas powitała marna, deszczowa. Od razu wszystko widać w szarych barwach.
Z lotniska do hotelu przyjechaliśmy taxi - co prawda kierowca nie wiedział, gdzie jest hotel (mieliśmy adres i mapkę) ale na szczęście okazał się miły i sam zadzwonił do hotelu. Sami chyba byśmy tego hotelu nie znaleźli. Hmmm, hotel w stylu typowo chińskim na razie pomińmy. Oczywiście łóżka mamy w pokoju oddzielnym i nawet własną (tzw private łazienkę też) niemniej ... Ale jest internet na poziomie, bardzo miła obsługa i dobre śniadanie.
Po krótkim odpoczynku, wyskakujemy do Zakazanego Miasta. Nie jest to problem, bo mieszkamy w centrum. Miejsce wspaniałe i dzisiaj mało tłumne, ze względu na pogodę. Bilety do kupienia w kasie za ok 80 yuanów. Uwaga - bardzo niewiele jest miejsc obsługujących karty kredytowe Visa i Master Card. Tutaj musieliśmy zapłacić gotówką. Gotówka musi być !

Zakazane Miasto to jeden z największych kompleksów pałacowych świata i zarazem największa atrakcja Pekinu. U nas nr 1 na naszej liście "must see". Zakazane Miasto nosi swoja nazwę, gdyż niegdyś wstęp do niego miała wyłącznie najbliższa rodzina cesarza oraz najważniejsi urzędnicy państwowi i eunuchowie. Przez ponad pięćset lat mieszkało tutaj 24 cesarzy dynastii Ming i Qing, aż do opuszczenia go przez Puyi w1924 r. Ostatni cesarz Chin Aisin Gioro Puyi został zmuszony do abdykacji w 1912 r po wybuchu rewolucji Xinhai.
Wejście do Zakazanego Miasta

Kompleks pałacowy powstał w latach 1406–1420, na polecenie cesarza Yongle z dynastii Ming na miejscu dawnego Chanbałyku (chiń. Dadu), miasta stołecznego mongolskiej dynastii Yuan. Jego budowa to 14 lat nieustannej pracy miliona robotników oraz 100 tys. przeróżnych rzemieślników i artystów.
Niestety, podczas najazdu Mandżurów w połowie XVII w. większość zabudowań zniszczono. Po usunięciu ostatnich członków cesarskiego dworu w 1924 r., Zakazane Miasto przekształcono w muzeum. Później, w czasie okupacji japońskiej (1937-1945) doszło do kolejnych zniszczeń i muzeum zamknięto. Dopiero za czasów Chińskiej Republiki Ludowej i w 1965 r. miasto odbudowano i otwarto ponownie jako Muzeum Pałacowe.

Zakazane Miasto wzniesione zostało zgodnie z zasadami feng shui. Budynki mają wejścia od strony południowej, dzięki czemu otwarte są na pozytywne wpływy yang i jednocześnie chronione przed szkodliwym działaniem yin. Kompleks pałacowy otoczony był kiedyś 10-metrowym murem z czterema ozdobnymi strażnicami na rogach, a dodatkowo okalała go bardzo szeroka fosa wypełniona wodą. Dookoła biegły zaś nieistniejące już mury miejskie, przez co powstało "miasto w mieście". Nazywane było Purpurowym Zakazanym Miastem z uwagi na cesarską barwę oraz symbol gwiazdy polarnej, która zgodnie z chińską kosmologią stanowiła centrum wszechświata.

pl.wikipedia. org
Plan Zakazanego Miasta. Czerwona linia to podział na dwór wewnętrzny (północny) i zewnętrzny (południowy).
A. Brama Południkowa
B. Brama Boskiej Mocy
C. Zachodnia Brama Chwały
D. Wschodnia Brama Chwały
E. Boczne wieże
F. Brama Najwyższej Harmonii
G. Pawilon Najwyższej Harmonii
H. Pawilon Waleczności
J. Pawilon Literackiej Chwały
K. Kuchnie południowe
L. Pałac Niebiańskiej Czystości
M. Ogród cesarski
N. Pawilon Kształtowania Charakteru
O. Pałac Spokojnej Długowieczności


Dzisiaj pałac otoczony jest murem obronnym z wieżami przykrytymi charakterystyczną pomarańczową dachówką oraz fosą. Na obszarze o długości 960 m i szerokości 760 m wzniesiono ok. 800 pałaców, wiele mniejszych pawilonów, mostków i rzeźb. Pałac i sąsiadujące parki z trzema sztucznymi stawami tworzą całą, zamkniętą kompozycję.

Południowym wejściem jest Brama Południkowa a za nią znajduje się brama Brama Najwyższej Harmonii, za którą z kolei mamy centrum pałacu. Jest to zarazem administracyjne i ceremonialne centrum Cesarstwa. Znajduje się tutaj kompleks trzech sal tronowych. Od południa pierwszy jest Pawilon Najwyższej Harmonii (Taihedian). Dalej na północ – mniejszy pawilon Zhonghedian, w którym cesarz przygotowywał się do uroczystości i Baohedian – sala audiencji. Wszystkie trzy budynki oficjalnej części pałacu zbudowano na trójstopniowym, marmurowym cokole, którego ściany ozdobiono reliefem przedstawiającym smoki.
Taihedian

W najokazalszym pawilonie Taihedian odbywały się uroczystości koronacyjne, z okazji urodzin cesarza i Nowego Roku. Można tam zajrzeć i zobaczyć wyposażenie sali.

Główne hale, podobnie jak większość budynków Zakazanego Miasta, utrzymane są w szczęśliwych w chińskiej symbolice kolorach: czerwonym i żółtozłotym.

Za częścią oficjalną, oddzielona murem i bramą Qianqingmen znajduje się część prywatna, również złożona z umieszczonych wzdłuż tej samej osi obiektów: pałacu Qiangqinggong (Pałac Niebiańskiej Czystości), pałacu Kunninggong (Pałac Ziemskiego Spokoju) – rezydencje cesarskiej pary oraz pawilonu Jiaotaidian (Sala Jedności). Pałace rodziny cesarskiej, konkubin cesarskich itp. są w północnej części kompleksu, po obu stronach głównej osi (pod samym murem są ogrody).

W parku pałacowym

Zakazane Miasto to jeden z najlepszych przykładów tradycyjnej architektury pałacowej. Cały kompleks od 1987 r. wpisany jest na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.

Pospacerowaliśmy z przyjemnością. Jest tu co ogladać. Dużo zostanie w pamięci. Ale mamy też super zdjęcia, choć pogoda była słaba, bo prawie cały dzień siąpił deszcz i trochę zmokliśmy
Wychodząc z pałacu zakupiliśmy, po dość długich targach, wycieczkę na chiński mur. Więc jutro mamy wyprawę.

Obiad zjedliśmy w cywilizowanym miejscu - znaleźliśmy KFC, no i zapodalismy sobie kubełek ;) Chińczycy mieli trochę ubawu jak zamawialiśmy jedzenie, hmm. Uwaga : sos sojowy jest wszędzie i dodawany jest do wszyskiego.

Poza tym trochę pojeździlismy metrem. Biali są tutaj atrakcją, niewątpliwie. Dziewczyny ukradkiem nam robią zdjęcia a panowie po prostu się przyglądają. Dziwnie trochę. Wieczorem jeszcze raz pojawiamy się na Placu Niebiańskiego Spokoju. Zakazane miasto jest pięknie oświetlone a przed nim wyrosły kolorowe fontanny. Tylko po co ten portret ...
----------------------------------------------------------------------

22.09.2010  Pekin

Po dłuuuugiej przespanej nocy we własnych łóżkach od rana startujemy… Szybkie śniadanko i ok. 7.30 ktoś puka – mała ubrana na czerwono Chinka pyta, czy damy radę się zebrać w ciagu 10 minut bo już kierowca na zewnątrz czeka na nas (tak przynajmniej zrozumieliśmy).

Wyszykowaliśmy się szybko i ok. 7.45 wyszliśmy przed budynek naszego hotelu (szumna nazwa niech będzie hotelik ;)) i co niespodzianka: stoi mały busik a ta mała ubrana na czerwono Chinka to nasza przewodniczka.

Zbieramy wycieczkowych zawodników … trochę nie rozumiemy naszej przewodniczki ale co tam.

Najpierw dołącza 2-ch gości, którzy okazuja się być Duńczykami, nastepnie już w drodze na Wielki Mur zgarniamy 2-ch zawodników – z hotelu chyba 5 *****  Chińczyka i Meksykanina, no i ruszamy. Aha w miedzyczasie Chinka prosi abyśmy nie chwalili się swoją ceną, gdyż inni mają ceny ponoć wyższe ale nie sprawdzamy tego. Ale ewidentnie dobrze negocjowalismy :)

Na początek fabryka kamienia (cos szlifuja … takie jak w Turcji szlifowanie i obrabianie kamieni ale co z tego powstaje to skarby … widać na zdjęciach).



Nastepnie po ok. 1 godzinnej jeździe docieramy do Badaling i Wielkiego Muru … wrażenie ja cię nie mogę a może jeszcze bardziej. Mur ciagnie się na lewo i prawo i dostajemy 2 godz. wolnego czasu. Wycieczka się rozłącza i wędrujemy swoim szlakiem.

Chiński Wielki Mur, to największa budowla obronna świata. Biegnie od miejscowości Shanhaiguan nad Zatoką Liaotuńską (Morze Żółte) na wschodzie, przez Mongolię Wewnętrzną, do przełęczy Jiayuguan w górach Qilian Shan, w pobliżu miasta Yumen na zachodzie.

Jego budowę rozpoczęto w okresie Wiosen i Jesieni, prawdopodobnie w VI w. p.n.e. i kontynuowano w epoce Walczących Królestw (480-221 p.n.e.). Osobne odcinki muru budowały poszczególne państewka feudalne. Połączenie budowli w jeden zespół (ale nie jeden ciagły mur), służący do obrony przed koczowniczymi plemionami mongolskimi i strzegący biegnącego w pobliżu Jedwabnego Szlaku, nastąpiło w czasie panowania pierwszego cesarza z dynastii Cin (Qin) Szy Huang-ti (221-210 p.n.e.).

W czasach późniejszych mur wielokrotnie rozbudowywano i modernizowano, zwłaszcza w XIV w., pod rządami dynastii Ming. W okresie świetności budowla liczyła ponad 7600 km długości, do czasów obecnych zachowało się ok. 2400 km. Ściany muru budowano z wielkich granitowych płyt mających u podstawy 6,5 m, a u szczytu 5,6 m szerokości i 6,6 m wysokości. Mur wyposażony jest w liczne wieże obronne, strażnice oraz pomieszczenia magazynowe na amunicję i żywność. Wiedzie grzbietami pasm górskich na wysokości ok. 1000 m n.p.m. W 1987 r mur został wpisany na listę UNESCO.

Poszliśmy w przeciwną stronę niż wycieczki i bardzo dobrze. Nie było tłoku. Zdjęć naro-biliśmy co niemiara. Widoki zapierają dech. Co prawda miejscami wspinaczka po murze przypominala wycieczkę co najmniej na Nosala ale warto było się pomęczyć.

Bo trochę się męczyliśmy – bardzo strome stopnie, bo to góry przecież. Cały mur ciągnie się górami. Nasz odcinek miał ok. 10 km, ale przeszliśmy może ze dwa-trzy w jedną stronę. Widoki i wrażenia nie do opisania. Inny świat, inna rzeczywistość, niesamowite odczucia, dusza unosi się gdzieś do góry, zmączenie ale i zachwyt nad wszystkim wkoło. Pogoda, widoki, emocje, wszystko najwyższej jakości !
Po murze przyszedł czas na lunchyk w chińskiej restauracji :) Jak weszliśmy do tej „restauracji”, to się nieco przestraszyliśmy, a razem z nami nasi towarzysze podróży. Było chińsko, na stołach brudno, pod nimi jeszcze bardziej strasznie (Chińczycy wszystko rzucają pod stół). Obsługa szybko sprzątała pod i na stole, a nasza przewodniczka ich instruowała, żeby się bardziej starali. W końcu zasiedliśmy do jedzenia. O dziwo było bardzo dobre i się najedliśmy. Dostaliśmy każdy po miseczce ryżu i cztery potrawy na srodek – trzy były ok. jedna dość dziwna ale mówili, że to tofu więc tylko spróbowaliśmy. Przy stoliku jedliśmy sami – przewodniczka i kierowca busika jedli gdzieś indziej – a może wcale, ale nam powiedzieli, że w tym lokalu gdzie my jedliśmy już nie ma miejsc.

Grobowce Ming
Rozciaganie jedwabiu
















Po obiedzie była wycieczka do grobowców dynastii Ming, taka sobie – zwiedziliśmy troche parku i to wszystko, nastepnie zabrali nas do fabryki jedwabiu – bardzo ładne kołdry, poduszki, pokrowce, ubranka, szaliczki itp, itd. Wszystko jedwabne. K jak przymierzyl jedwabny garnituek, to wygladał prawie jako Steven Seagal, hehe (prawie znaczy …).

Po fabryce wizyta w domu herbaty Dr Tea. Bardzo fajnie z degustacją jak należy i oczywiście sklepik z herbatą ale nic nachalnie bardzo spokojnie. Ciekawe zakupy tutaj zrobiliśmy, a w nagrodę dostalismy sikającego chłopczyka :) Uwaga: było dosyć drogo. Herbatę lepiej kupować w mieście w specjalnych sklepach.

Degustacja herbaty

Następnym punktem programu miało być Centrum Olimpijskie a tu niespodzianka … masaż stóp i badanie przez wybitnych profesorów lekarzy z Tybetu, podobno. Najpierw było miło, bo wjechały miseczki z wodą i kazano nam wymoczyć stopy. K zamoczył szybciutko a moje nogi zaczęły się gotować, bo to trochę wrzątek był. Następnie przyszyli mali Chińczycy i zaczęli nam masować stopy. Następnie przybyli profesorowie i taki jeden wziął nas w obroty, bo oczywiście K się pierwszy zgłosił na ochotnika. Wykryli nam choroby jakich mało no i chcieli sprzedać na nie lakarstwa . Reszta … No comments. Nie skorzystaliśmy.

Jaskółcze Gniazdo

Generalnie, bardzo udany dzień, niezapomniane chwile z Wielkiego Muru i parę innych ciekawostek. Aaaa, jeszcze widok na stadion: Jaskółcze Gniazdo w Centrum Sportu. Fajne, jak prawdziwe ogromniaste gniazdo :)

Wróciliśmy do hotelu – musimy się znowu przepakować , gdyz jutro cały dzien po Pekinie – zobaczymy co jutro się uda (w planach na razie Summer Palace i może coś jeszcze ) a wieczorem wylot do Xi'an i nowe przygody przed nami …

---------------------------------------------------------
23.09.2010 Pekin

Wstaliśmy jakoś po ciężkim poprzednim dniu i ruszyliśmy na zaplanowaną na dzisiaj wyprawę do Pałacu Letniego.  Wstepnie zgodnie z opisem w internecie (do Pałacu Letniego można dojechać autobusem z placu Tiannanmen) mieliśmy jechać autobusikiem nr 690 spod Zakazanego Miasta, ale … nigdzie takiego nie było, a przynajmniej my takowego nie znaleźliśmy. Cóż, przesiedliśmy się do metra  i  linią nr 4 dotarliśmy w ciagu ok. 40 minut bez żadnego problemu. Udało nam się nawet wysiąść – co prawda nie tylko my wpadliśmy na ten genialny pomysł, bo ¾ metra również zrobiło to razem z nami. Pogoda słoneczna niczym bajka w porównaniu do poprzednich dni.


Bajkowy także Pałac Letni i cały park wokół niego. Atrakcji pełno, zdjęć narobiliśmy chyba z 500, ale… jednym aparatem, bo drugi  się nieco uszkodził, wypadł mu guziczek do pstrykania fotek, hmm narobił się chyba już biedak ( i to tylko pokazuje że trzeba mieć w podrózy co najmniej 2 aparaty).

Yiheyuan (Pałac Letni) to kompleks parkowo-pałacowy stanowiący miejsce letniego odpoczynku cesarzy chińskich z dynastii Qing. Centralnym punktem Yiheyuanu jest Wzgórze Długowieczności (Wanshoushan, 60 m wysokości) oraz sztuczne jezioro Kunming, które zajmuje powierzchnię 2,2 km² czyli ok. 2/3 całego parku. Cały kompleks liczy 70 tys. m² zabudowanej przestrzeni z licznymi ogrodami, altankami, pawilonami, galeriami i klasycznymi rezydencjami. Jest tego ponad 3 tysiące. obiektów. Nazwa Yiheyuan oznacza Ogród Pielęgnowania Harmonii.


W czasie spaceru i zwiedzania Pałacu Letniego udało nam się nawet popłynąć  łodzią na wyspę – fajna przejażdżka z Chińczykami na pokładzie, wszyscy siedzą na krzesełeczkach i wpierdzielają pierożki aż im się uszy trzesą... Z wysepki też popłynęliśmy z powrotem na ląd, ale trochę dalej, więc oglądaliśmy i spacerowaliśmy dalej. Super, miło, kolorowo i atrakcyjnie, jak to w Chinach.

Po Pałacu Letnim postanowiliśmy pojechać i zwiedzić Świątynię  Nieba.  Do metra podjechaliśmy rikszą za 5 zł. Gość w motorynkowej rikszy – nawet skubany nie pedałował, podwiózł nas pod samo wejscie do metra ;) I nie patrzył nawet czy autobus przed nim skręca, hmm. 
Po dotraciu na miejsce, zakupiliśmy bilety i … do środka poprzez  park  Heaven Temple.

Heaven Temple
Przepiękna Świątynia Nieba albo Ołtarz Nieba, Tian Tan to kompleks sakralnych budowli taoistycznych zbudowany w XV w. Kompleks był odwiedzany przez cesarzy Chin z dynastii Ming i Qing w czasie corocznych ceremonii, w czasie których modlono się do Nieba o obfite plony rolne. Jest to ponoc świątynia taoistyczna, ale chińska wiara w Niebo, popularna szczególnie wśród panujących dynastii, występowała przed powstaniem taoizmu. W 1912 roku, podczas pierwszych obchodów Dnia Republiki, świątynia, do tej pory dostępna tylko dla cesarza i jego dworu, została po raz pierwszy otwarta dla zwykłych mieszkańców Pekinu. Cały kompleks został wpisany w 1998 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Cudeńko. Zdjęć znowu z setka. Przeżyć - dwie setki. Piękna świątynia, ale z zewnątrz, bo w środku to nic nie ma. I jeszcze kilka podobnych budowli w parku, który cały otoczony jest standardowym chińskim murem. Tutaj kiedyś wszystko było odcięte od szarego człowieka i dostępne tylko dla cesarza. Ale teraz wszystkie ludziki mogą oglądać wszystko. Chińczyków znowu pełno. Wszędzie ich tu pełno, chodzą, jedzą, tańczą. Grają w zośkę i nieważne jaki to dzień tygodnia :) Fotki wyszły pięęęękne. Słońce usmażyło nam czółka, ale przeżyjemy.

A teraz lot do Xi'an, więc siedzimy na lotnisku  i czekamy. Już widać, że samolot będzie jakis duży bo luuuudzi co niemiara i nie tylko Chińczycy – Eurpojeczykom czy raczej innym niż Chińczycy niektórym odwalilo bo przyjechali na lotnisko w krótkich rękawach a tu już ciemna nocka i ponoć w Xi'an temperatura niższa o pare stopni (chyba nawet o 10 stopni mniej).

Poki co czekamy na samolot … tłum gestnieje z minuty na minute i za ok. 20 min będziemy wsiadac tj wg czasu miejscowego o 20 45 a wg polskiego 14 45.
--------------------------------------------------------------------

24.09.2010 Xi'an

I kolejny dzień przygód...
Generalnie lot bardzo w porządeczku – jak zabierali nam bagaże to plecaki zapakowali do oddzielnej plastikowej kuwety i tak pojechały do samolotu. Lot był ok. dostaliśmy dwa razy napoje : piliśmy kokosowy juice i jeszcze jakby aroniowy. Na lotnisku zwiedzilismy toalety – zrobiły (na nas) wrażenie – duże, czyste i kulturalne a przy tym trzymające standardy zarówno dla Chińczyków – dziury zamiast sedesów i standard dla pozostałych – normalne sedesy ;). W razie czego polecam skorzystać – tam warto.
Do Xi'an przybyliśmy przed północą – dość szybko dostaliśmy bagaże ( w zasadzie wyjechały w I kolejności) z tabliczką „priorytetowe” i szybko poszliśmy na postój taksówek. Po drodze wyłowiła nas z tłumu babka – ok. 40-ki i powiedziała, że jest taxi driver’em (kierowcą ) i zapakowała nas do swojej taksówki. Zapłaciliśmy troszkę więcej niż myśleliśmy – w zasadzie podobnie, jak w Warszawie w taryfie nocnej z lotniska i w dodatku w dzień świąteczny, ale było dosyć daleko i na szczęście nie zbankrutowaliśmy finansowo i kontynuujemy dalej podroż po Chinach.
W hotelu obsługa wyszła do nas zaspana i nic nie mogli zrozumieć w ludzkim języku tj. w angielskim i po krótkiej debacie doszliśmy do wniosku, że trzeba iść spać, więc umówiliśmy się na „pogaduszki” z managerem na rano, zapłaciliśmy depozyt i poszliśmy do pokoju. Mamy lepsze warunki niż w Pekinie.
Rano wstaliśmy ok. 8.15 i po porannej toalecie stwierdziliśmy, że trzeba ruszać w bój i na dodatek bez śniadania i dobrze byłoby zjeść coś po drodze. Na początek przeprawa w recepcji. Okazało się, że menedżer jest gdzieś poza hotelem, niemniej udało się do niego dodzwonić i po chwili rozmowy po angielsku ustaliliśmy, że wszystko gra, pokój w porządeczku i z chińskim (!) śniadaniem,  a więc zostajemy na najbliższe 3 dni i możemy ruszać dalej w miasto. Po wyjściu z hotelu zauważamy, że mieszkamy na tyłach hotelu Hyatt (a wiec dobra miejscówka :) ) w razie czego zawsze ktoś nas podwiezie do Hyatt a my przez bramę tylną dostaniemy się do naszego hotelu – prawie jak w "Misiu" Barei :)
Podjęliśmy decyzję, że spróbujemy dzisiaj udać się  do Terakotowej Armii i zwiedzić ten ósmy cud świata. Pomału zaczęliśmy zmierzać w kierunku Dworca Kolejowego, gdyż tam znajdować się powinien przystanek autobusu 306 zmierzający pod Xi'an do terakotowych żołnierzy.

Po drodze przy rozwalającym się murze zobaczyliśmy rozstawione stragany i gotujących jedzonko Chińczyków. A my przecież nadal bez śniadanka. Wypatrzyliśmy jak  przygotowywany był naleśnik dla milicjanta i za chwilę nasz naleśnik smażył się na ogromnej płycie i za cale 2 Yuany zakupiliśmy śniadanko które wspólnie spałaszowaliśmy.

No i dalej w drogę, Niestety pogoda nas nie rozpieszcza, gdyż cały czas pada deszcz. Po długim spacerze w strugach deszczu w końcu docieramy do dworca. Oczywiście Dworzec Kolejowy rozkopany – niestety, jak większa część drogi która przebyliśmy. Stawiające się nowe centra handlowe, przebudowy dróg a na koniec okazało się, że … budują metro. No tak w miescie 6,5 mln bez metra… to wstyd. Jesteśmy pod wrażeniem szybkości prac – wszystkie powyższe obiekty, budowle i drogi powstają prawie równocześnie. Korki ogromne ale tempo prac widać. Znaleźliśmy autobus a w zasadzie zobaczyliśmy jak jedzie oraz dwójkę wyglądających na Europejczyków (jak się później okazało dwójkę Niemców), którzy próbowali zatrzymać autobus ale bezskutecznie. Ale dla nas oznaczało to, że jesteśmy blisko – poczuliśmy, że to już tuż tuż. I w końcu naszym oczom ukazał się … oczekiwany, stojący i czekający na nas autobus linii 306. Zmoknięci jak psy ale z wielką przyjemnością wsiedliśmy do autobusu i zaczęła się podróż. Mnie trafiła się miejscówka dla Chińczyka z małymi nóżkami – na kole autobusu. Po drodze przyszedł Pan Konduktor i zapłaciliśmy mu za bilety (7 Yuanów za osobę). W autobusie poza nami i parą z Niemiec reszta to tubylcy. Na miejsce dotarliśmy ok. 11.30. Z przystanku autobusowego musieliśmy  trochę podejść, bo kasy były dalej niż zatrzymywał się autobus.
Po drodze byliśmy nagabywani przez potencjalnych przewodników i musieliśmy odpierać ataki. Po drodze do kasy biletowej weszliśmy do jednego ze sklepików z pamiątkami, a tam niespodzianka: tłumnie fotografujący się turyści z bardzo skromnie wyglądającym człowiekiem.

Za chwile wytłumaczono nam, że to jeden ze  współodkrywców armii terakotowej i za jedyne 80 Yuanów można zrobić sobie z nim zdjęcie i otrzymać autograf. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie negocjowali. Dojechaliśmy do kwoty 50 Y i : dostaliśmy kartki z terakotową armią,  autograf i zrobiono nam zdjęcie (zdjęcie obok).

W końcu udało nam się dotrzeć do kas i tu oczywiście niespodzianka – jak zwykle tylko żywa gotówka – na szczęście byliśmy już przygotowani, gdyż po Pekinie odrobiliśmy lekcje i gotówkę w odpowiedniej a nawet z pewną rezerwą mamy przy sobie.
Zapłaciliśmy po 90 yuanów każdy (do tej pory to najdroższe bilety wejściowe podczas naszego pobytu w Chinach) i próbujemy wejść na teren . Podchodzimy do wejścia (przynajmniej nam się tak wydawało) a tam : „nie nie” to wejście dla tych co mają wykupione bilety do podwózki  zmotoryzowanej autobusikowej, a na piechotkę to inna droga. Aha, no to szukamy dalej – za głosem natury czyli za innymi turystami idziemy do innej ścieżeczki prowadzącej, mamy nadzieję do armii.
Po kilkuset metrach ukazują się bramki – oczywiście sprawdzanie biletów oraz  prześwietlenia bagaży podręcznych (torebka i plecak jadą na prześwietlenie). Już wcześniej w Pekinie auważyliśmy, że praktycznie każdy środek transportu (poza autobusami i taksówkami) ale metro, pociągi i wejścia do obiektów posiadają na wyposażeniu prześwietlacze bagażu. I faktycznie to wykorzystują, gdyż praktycznie każda próba wejścia z plecakiem kończy się odesłaniem do urządzenia. Bez komentarza pozostawiam w tym miejscu jakość obsługi.
I już jesteśmy w środku na terenie terakotowej armii … Wpadamy do pierwszego budynku, a miały być namioty ! Budynek sporawy, jak i pozostałe - eleganckie murowane hale. Porządne, wielkie i robiące wrażenie. A tam raczej małe muzeum i parę odkopanych żołnierzyków (wzorców) oraz dwa piękne rydwany za szybkami, w takich muzealnych gablotach.


Wszyscy pstrykają zdjęcia, to my też. Duużo zdjęć. A podobno tutaj nie wolno robić fotek i filmować. Wszyscy zdają się tego nie wiedzieć albo nie zauważać. Po pierwszym budynku  wyszliśmy raczej rozczarowani, tym bardziej, że przy wejściu czytniki biletów i wpuszczający panowie sprawdzają, jakbyśmy nie wiadomo gdzie wchodzili. Mieliśmy wiec prawo spodziewać się czegoś więcej. Gdzie ta armia ??? Wpadamy do drugiego budyneczku. Sporawy taki i w środku olbrzymia hala z wykopaliskami i resztkami koników i żołnierzyków, takie skąpe kawałki, jakby pozostałości, albo tak rozsypane figury, że trudno je sobie wyobrazić w całości. Może tak wyglądały po odkopaniu ? Trzeci budynek – już lepiej, mała armia – podobno samo dowództwo, tak twierdzi nasz przewodnik. Ładne. Czwarty budynek. I to jest to !! W końcu trafiamy w 10kę. Tego szukaliśmy. Zapiera dech w piersiach – oczom wyłania się ogromna armia żołnierzy sprzed ponad 2 tysięcy lat ! Szczęki nam opadają. Żołnierze stoją w kilku kolumnach po czterech w rzędzie, czasem konie – te od rydwanów, ale pojazdów nie ma, bo się rozpadły i nie ma broni, bo zdemontowana. Na pierwszym planie stoją żołnierze w trzech rzędach wzdłuż całej hali, jeden przy drugim, a za nimi wspomniane kolumny. Terakotowi wojownicy prowadzą konie i wozy, noszą starannie wykonane mundury i kolczugi i każdego z nich można łatwo przypisać do określonego rodzaju służby. Są więc wśród nich piechurzy, kopijnicy, łucznicy i kusznicy, jeźdźcy prowadzący konie bojowe, woźnice, oficerowie, a nawet dwumetrowej wysokości generał, górujący nad innymi z tarczą z trzema ozdobnymi napierśnikami.Obchodzimy w koło, robimy mnóstwo zdjęć i filmujemy wszystko dokładnie. Są znaki z zakazem foto, ale nikt się nie przejmuje i nikt nie goni.

Widok z przodu

Czoło armii

W marcu 1974 roku podczas drążenia studni trzech chłopów z chińskiej komuny rolniczej natrafiło na naturalnej wielkości głowy wojowników z gliny. W tym samym roku archeolodzy rozpoczęli prace wykopaliskowe na polu kukurydzy między górami Li Shan i rzeką Wei He. Rezultat był sensacyjny: pod powierzchnia pól uprawnych stały rzędami jeden obok drugiego żołnierze z terakoty – cała armia. Te podziemne posągi należały do wielkiego mauzoleum, które wzniósł dla siebie cesarz Qin Shi Huang Di, w III wieku p.n.e.. Nadał on sobie tytuł Pierwszego Cesarza Chin. Jego historyczne zasługi to zjednoczenie podzielonego królestwa w jedno dziedzictwo, rozkaz wybudowania Wielkiego Muru, reforma pisma i prawa. Jednak to on również nakazywał palenie bibliotek i grzebanie żywcem uczonych, którzy mu się narazili.

Trzydzieści lat przed śmiercią cesarz Qin Shi Huang Di Zgromadził 700000 przymusowych robotników z całego cesarstwa i nakazał im budowę niezwykłego podziemnego pałacu-mauzoleum. Wykonano miedziany sarkofag dla władcy, a pełen skarbów grobowiec chroniony był systemem samozwalniających się kusz. Gdy władca zmarł, jego syn i następca pochował go wraz z bezdzietnymi konkubinami, a żywcem zamurowano w mauzoleum wszystkich, którzy wiedzieli o skarbach. Nad grobowcem robotnicy usypali gliniane wzgórze, na którym zasadzono cyprysy i drzewa sosnowe. Właśnie w pobliżu tego pagórka, dziś porośniętego drzewami owocowymi, chłopi dokonali niezwykłego odkrycia. Z prowadzonych wykopalisk wynikało, że cesarz pragnął mieć w pobliżu armię, wprawdzie z gliny, ale naturalnej wielkości. Według wierzeń, Terakotowa Armia miała strzec cesarza i pomóc mu uzyskać władzę w życiu pozagrobowym.



W przewodniku doczytaliśmy, że w cenie biletu można zobaczyć w kinie znajdującym się na terenie muzeum film o terakotowej armii. Fajne kino, co prawda na stojąco ale film leci wkoło – jesteś w środku a wszystko wyświetlane jest na kilku wkoło umieszczonych ekranach. Fajne. Na koniec po wyjściu z kina stwierdziliśmy, że było super i jeszcze raz zaliczyliśmy największą halę. Już nie robiliśmy zdjęć ale poszliśmy nacieszyć swoje oczy tym ósmym cudem, widokiem wspaniałej kilkutysięcznej armii terakotowej. Widok suuuper, zapierający dech w piersiach – naprawdę warto było tutaj przyjechać.
Turystów całkiem sporo i większość to Chińczycy. Spotkaliśmy jedną wycieczkę z Polski, reszta to Francuzi, Rosjanie i Brytyjczycy.
No to wracamy. Wychodzimy przez barierki i w drogę w strugach deszczu do autobusu.
Po drodze zjadamy pierożki z wieprzowiną (podobno). Smaczne, ale tej wieprzowiny, jak na lekarstwo, a cena jak za kilo mięsa, pewnie ze względu na umiejscowienie knajpki.
Postanawiamy wrócić innym niż w kierunku muzeum autobusem, nr 307, bo podobno wg jednego ze znanych przewodników przejeżdża przez arcyciekawą wioskę Banpo. Niestety chyba ją przespaliśmy a może za bardzo padał deszcz i nie zauważyliśmy. Za to po drodze minęliśmy coś
ciekawego – Basen Huaqing, wyglądał się bardzo interesujący z okien autobusu. Z przewodnika wyczytaliśmy, że to dawne łaźnie ponoć warte obejrzenia. Autobusem jechaliśmy trochę dłużej, o jakąś godzinę, no i nie dojechaliśmy do dworca, jak zamierzaliśmy. Ale za to bardzo miły
Chińczyk, mówiący po angielsku lepiej od nas pomógł nam się dogadać i wysiedliśmy w jakimś innym miejscu w Xian, skąd odbyliśmy niecodzienną podróż do hotelu. Taksówkarz się na nas wypiął, to wzięliśmy rikszę, a raczej ona nas wzięła, Aha w drodze, w stronę armii terakotowej
wszyscy pasażerowie mieli miejsca siedzące, a z powrotem niektórzy pasażerowie mieli już miejsca stojące i tu niespodzianka. W pewnym miejscu w czasie podróży jakieś sygnały dźwiękowe wydał z siebie Pan Konduktor i wszyscy stojący kucnęli.  A tu ukazuje się bramka autostrady i zapewne trzeba było uniknąć kontroli. Wróćmy do naszej rikszy … trochę się potargowaliśmy i za chwilkę już
siedzieliśmy w elektrycznej rikszy i jechaliśmy pod prąd po 6,5 mln mieście obcierając się czasami o autobusy oraz wysokie krawężniki a nierzadko słysząc klaksony za plecami lub widząc długie światła
sygnalizowane przez kierowców chcących nas wyminąć lub wyprzedzić (dla tych, którzy mają prawo jazdy lub są w trakcie nauki będą znali te terminy ). W tym miejscu mała dygresja – nie liczcie na to, że jak macie zielone światło to macie pierwszeństwo, nic z tych rzeczy – zawsze miejcie oczy wokół głowy bo nie wiadomo skąd ktoś może wyjechać. Również jak już jesteście nawet na oznakowanym przejściu dla pieszych nie liczcie, że macie również wolną i z pierwszeństwem drogę przejścia – tutaj nawet policja chce cię najechać, nie mówiąc o tym, że jeździ na ciągłej i zawraca jak jej się podoba (widzieliśmy na własne oczy).
Riksiarz podwiózł nas prawie pod Hyat – oczywiście nie mogliśmy namierzyć hotelu ale nam go wskazał no i zaczęliśmy wędrować w jego stronę. Po drodze zauważyliśmy ichnie KFC – Dognisto czy jakoś tak ; weszliśmy, a tu prawie kopia KFC. Zamówiliśmy sobie jedzonko – o dziwo byli przygotowani – mieli zdjęcia potraw, ceny i potrafili nam wytłumaczyć ile czego i za ile dostaniemy. A wiec zasiądnęliśmy do kolacyjki i pięknie oczyściliśmy przygotowane potrawy (głownie kurczak ) nie mówiąc i nie rozpisując się nadto o tym jakie zainteresowanie wzbudziliśmy wśród gości i obsługi „kfc”.
Po jedzonku czas na spacerek – niestety w Xian wielka budowa – to widać i czuć. Na każdym kroku pozagradzane części ulicy, widać wyburzane stare domy i powstające już sklepiki z nowymi wystrojami i witrynami. Obejrzeliśmy kilka sklepików na sąsiadujących z naszym hotelem ulicach – cywilizacja wchodzi na całego. Próbowaliśmy wymienić przy okazji pieniądze bo coś szybko zaczęły znikać z portfela ale banki już były pozamykane (a jutro sobota i adrenalina czy aby na pewno jutro pracują). Znaleźliśmy bank wg rozpiski pracujący do 18.00 (była 17.45) ale już zamknięty na cztery spusty a przy jednym ze stanowisk ochroniarz siedział przy stanowisku PC i zapewne serfowal po Internecie. Zakupy zrobiliśmy w jednym z narożnych sklepików – standardowo: cola  i woda mineralna – razem 5 Yuan’ow.
Przed pójściem do łóżeczek jeszcze sprawdziliśmy czy do recepcji hotelowej dotarły nasze bilety na pociąg (zamówione jeszce w Polsce) … niestety jeszcze nie było. Ok. 19.30 zadzwonił Pan Chińczyk z recepcji posługujący się angielskim i poinformował, że bilety dotarły na recepcje i są od odebrania. Faktycznie przyniosła je Chinka w czerwonym płaszczyku i przekazała osobiście. A wiec bilety do Luoyang mamy i zostaje nam dobrze wykorzystać czas w Xian. Oby tylko pogoda dopisała.
-----------------------------------------------------------------

25.09.2010 Xi'an

Dzisiaj zwiedzamy Xi'an. Ale wcześniej chińskie śniadanie w hotelu. Hmm, jest chińskie. Najpierw przystaweczki, ale w zasadzie poza ogórkami nic nie rozpoznaliśmy; z gorących konkretnych dań kilka makaronów i coś jeszcze trudno identyfikowalnego i w końcu zobaczyliśmy pierożki – no to choćby po jednym każde z nas nałożyło. Rozsiadliśmy się przy stole  i zaczęliśmy jeść , w międzyczasie poprosiłam o herbatę, wiec dostałam sypaną herbatę zaparzoną w wysokiej szklance. Niestety do końca śniadanka herbata się nie zaparzyła i siorbaliśmy coś, co przypominało lurę z liśćmi herbaty. Oczywiście śniadanko wcinaliśmy pałeczkami :)

Pierwszym punktem programu była wymiana waluty – bo skoro dzisiaj sobota, a jutro niedziela to może nam braknąć kaski na wszystkie atrakcje, a w poniedziałek wyjazd do Luoyangu i może być trudniej z bankami i wymianą waluty, wiec trzeba mieć swój zapas. Trafiliśmy w sumie do sporego banku –tam dostaliśmy numerek do okienka i prawie w trybie natychmiastowym zostaliśmy poproszeni. W porównaniu do Pekinu i tamtejszego  czasu oczekiwania, czasem czekaliśmy chyba ze 40 minut zasypiając ze zmęczenia, tu, w Xian prawie od ręki znaleźliśmy się przed obsługą okienkową i bardzo mila Pani wzięła  walutę do wymiany,  spytała ile chcemy wymienić,  poprosiła o paszport i zaczęła wystukiwać na swoim komputerku rejestracje transakcji. Trochę to trwało, ale najważniejsze transakcja zakończyła się pomyślnie- otrzymaliśmy walutę miejscową oczywiście po drodze podpisując kilka dokumentów a bank zrobił w międzyczasie ksero paszportu i wizy przy tym starannie opieczętowując wszystkie papierki. Na koniec zobaczyliśmy urządzenie do badania satysfakcji klientów – już takie przyuważyliśmy na lotnisku i w banku również mieli zamontowane, wiec dlaczego nie ocenić serwisu ? Pani widząc, że próbujemy coś wcisnąć włączyła urządzonko i wcisnęlismy poziom jakości obsługi - satysfacjonujący i chyba Pani w okienku musiała to zobaczyć bo za chwilę na twarzy zagościł promienny uśmiech. Pomimo niepogody i przy padającym deszczu niemniej w  pogodnej atmosferze wyszliśmy z banku.   

Wieża Dzwonu

















Wg mapki, którą kupiliśmy pierwszego dnia pobytu w Xian, wyczailiśmy, który autobus nas podwiezie do Wieży Dzwonu zaplanowanej na dzisiaj. Udało się. Dotarliśmy, ale deszcz się rozpadał i trzeba było chować się pod parasol. Jak pech to pech, drugi dzień w deszczu. Wieża wyszarzona  i w tle mgliście i słabo widoczna panorama. Wieża bardzo okazała na środku wielkiego ronda. Albo inaczej: okazałą wieżę Chińczycy otoczyli ogromnym rondem :) Można do niej dojść tylko przejściem podziemnym. Kupiliśmy bileciki na obie wieże razem za 40 RMB (juanów) każdy i pobiegliśmy do pierwszej czyli Wieży Dzwonu.  Nazwa pochodzi od olbrzymiego dzwonu umieszczonego przed wejściem do wieży. Można w niego uderzyć trzy razy za jedyne 10 Yuanów, oczywiście płacąc więcej można i więcej razy uderzyć w dzwon specjalnym kółkiem.



Okazało się , że w wieży są występy, performance jakiś, więc postanowiliśmy poczekać. Czekaliśmy i czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy. Do czekających dołączyli inni, Niemcy jacyś też się niecierpliwili. Aha, wyszła jeszcze jedna dziewczyna i odtańczyła fajny taniec z dwoma szmatkami, którymi, jak pokręciła, to robiły się takie parasolki.  Pooglądaliśmy chwilkę, zrobiliśmy zdjęcia nakręciliśmy kamerką parę ujęć i poszliśmy dalej, do Wieży Bębnów.

W międzyczasie na zewnątrz odbywały się jakieś przemowy, wystąpienia ludzi z wepniętymi w butonierkę czerwonymi kwiatkami.  Zapewne dlatego występ się przesunął. Nie wiemy, co to za przemowy, bo po chińsku. W końcu na scenę wśród dżwieków dzwonów wyszli pięknie przebrani artyści. Trzy kobietki grały na dziwnych instrumentach, dwie na strunowych w poziomie i jedna na czymś jak mała gitarka. Dwóch facecików, też przebranych grało, jeden na flecie-fujarce a drugi na dzwonach zawieszonych na końcu sceny w tle. Dzwonów było 39 ale gość grał tylko na czterech, pięciu. Pewnie tyle umiał.

Wieża Bębnów

Wieża Bębnów miała bębny, duuużo, różnych, a te największe, to takie 2x człowiek – nie da się objąć. Bębny, jak bębny, ale zrobiliśmy fajne zakupki w sklepiku na wieży. Kupiliśmy jeden fajny prezent i widokówki, żeby wysłać do Polski.  Potargowaliśmy się, jak radzą wszyscy, którzy byli w Chinach i osiągnęliśmy sukces.



Obie wieże ciekawe, takie chińskie. Były z nich również ciekawe widoki na główne ulice w Xi'an i mieliśmy okazję pooglądać ruch uliczny z góry. Z góry próbowaliśmy wypatrzeć meczet, który też był w planie, ale nam się nie udało. Gdzieś się ukrył. Ale na mapie był … skubany jak go znaleźć ?
Tymczasem pogoda się poprawiła i przestało padać… uff w końcu można schować parasolkę.

Po wyjściu z Wieży Bębnów mieliśmy zamiar trafić do najstarszego meczetu islamskiego – wiec kierując się zgodnie z mapą i przewodnikami ruszyliśmy na piechotkę w wąskie uliczki, aby dojść do zaplanowanego celu.

W wąskich uliczkach pomiędzy Wieżą Bębnów a Meczetem zobaczyliśmy praktycznie cały przekrój  chińsko-islamskiego społeczeństwa. A przede wszystkim przegląd ich kuchni... Uliczki bardzo ciekawe, ale nie zawsze pachnące. Smród często nie do wytrzymania dla Europejczyka. Nie tylko z garów, ale i czasem z kanalizacji, brr.



Meczetu nie mogliśmy znaleźć, ale pomógł nam młody Chińczyk, przy uniwerku. W ogóle mamy zasadę pytać, jak czegoś nie wiemy, ale młodych Chińczyków, bo oni uczą się angielskiego.  Przeważnie odpowiadają, ale  czasami panikują i mówią, że nie znają angielskiego: po angielsku. Trafiliśmy, obejrzeliśmy i zwialiśmy, bo wyglądaliśmy tam dziwnie. Wielki Meczet generalnie jest bardzo ciekawy, gdyż łączy w sobie tradycyjne elementy sztuki islamu oraz chińskiej kultury.

Potem przeczytaliśmy w przewodniku, że innowiercy nie powinni wchodzić nawet na podwórze… Nam wejście do meczetu nawet się udało – oczywiście był cykor bo wszyscy bardzo dziwnie nam się przyglądali, ale udało nam się zrobić parę fotek i co nieco obejrzeć. Przy wyjściu z meczetu przy stoliku siedział już jakiś jegomość i pilnował wejścia a w rękach trzymał bileciki wejściowe  - my tym razem nie zapłaciliśmy :)

Muzeum Historii Shaangxi.

Po meczecie przyszedł czas na
Muzeum Historii Shaangxi. W przewodniku było napisane, że warte obejrzenia. Podjechaliśmy autobusem a nawet dwoma, bo z pierwszego za wcześnie wysiedliśmy i zrobiliśmy jeszcze jeden spacer kilkusetmetrowy zanim zorientowaliśmy się, że nie tu chcieliśmy dotrzeć, a jak zapytaliśmy po drodze ludzi to okazało się, że znajdujemy się w zupełnie innym, niż się spodziewaliśmy miejscu. Drugi autobus już był lepszy, gdyż wszyscy a szczególnie kierowca załapał gdzie chcemy dotrzeć i pod jego czujnym okiem dojechaliśmy na miejsce.
Kolejka do kas biletowych trochę nas zniechęciła, ale staliśmy twardo, przy okazji widząc jak wszyscy Chińczycy wyjmują dokumenty ze zdjęciami i szykują do okazania przy kasie – zapewne mają zniżki, pomyśleliśmy.  A w końcu w okienku okazało się, że dzisiaj bilety są za darmo – trzeba wpisać tylko swoje imię nazwisko, nr paszportu i chyba nr kontaktowy i się podpisać – co z nieukrywaną radością zrobiliśmy. Nie wiemy dlaczego, może przy sobocie ? Najważniejsze, że weszliśmy i zwiedzamy muzeum.


Muzeum Historyczne Xi'an przechowywuje około 370 tysięcy eksponatów, od narzędzi starożytnych ludzi, kończąc na luksusowych i życiu codziennym setek ostatnich lat. Eksponaty prezentowane w muzeum są bardzo ważne i cenne dla dziedzictwa kulturowego i historycznego Chin i świata w ogóle. Tutaj przechowywane są ogromne ilości złota, srebrne przedmioty, posągi buddyjskie, rzeźby ceramiczne, freski, a także fragmenty grobów dynastii Tang i Han. Jeden z najbardziej znanych eksponatów muzeum - Homo erectus to bardzo stary ale mało znany prehistoryczny człowiek. Rzeczywiście, jest co oglądać, ale też sporo skorup średnio ciekawych.  Jest przejście przez prehistorię i kilka chińskich bardzo starych dynastii, w tym najciekawszą dynastię Han. W muzeum są nawet oryginalne żołnierzyki terracotowe. I koniki.  Jest cały dział poświęcony szlakowi jedwabnemu. Wszystko OK. Polecam. Nogi już zaczynają dawać znać o sobie i trochę  bolą. Na szczęście nie pada i możemy iść/jechać dalej zwiedzać.










Pagoda Wielkiej Gęsi

Do Pagody Wielkiej Gęsi docieramy na piechotkę, szybkim krokiem, takim małym spacerkiem, po drodze zaliczamy przejście przez jezdnię dość ruchliwą ale udaje się no i w pewnym momencie ukazuje się naszym oczom piękny widok: w tle Wielka Pagoda a na pierwszym planie setki fontann, super widok. Przeszliśmy parkiem do Pagody po drodze robiąc super zdjęcia i podziwiając fajne skwerki i zadbane kwietniczki – naprawdę piękne widoki i takie trochę tajskie.
Niezwykła roślinność oraz mnogość symboliki buddyjskiej sprawiają, że nie czuć tu atmosfery Chin. Jest trochę inaczej.
Zbudowana w VII w. n.e. pagoda nie miała łatwego życia. Wielokrotnie przebudowywana została niemal doszczętnie zniszczona w trakcie trzęsienia ziemi w XVI w. Do dzisiaj nie została odbudowana do rozmiaru z tamtego okresu. Pod kasę biletową docieramy dość późno, ale przechodzimy prawie cały park od północy Pagody do południowej bramy wejściowej, gdzie ulokowane było wejście główne. Sama Pagoda nas nie powaliła, natomiast otoczenie Pagody oraz znajdujące się na terenie rożne mniejsze świątynie a w środku posągi oddały wszystko z nawiązką. Zwiedzamy park, świątynie, oglądamy stare księgi, które znajdują się w budynkach na terenie Pagody, podziwiamy przyrodę – naprawdę zadbane i warte obejrzenia pod każdym względem. Ok. 18.00 wychodzimy padnięci. Czas coś zjeść – może jakiś obiadek – obiadokolacja ?

Wokół Pagody oraz parku widać zmieniający się krajobraz – wkoło już nowoczesne supermarkety, centra handlowe i wielki plac budowy: pełno dźwigów, nowe budynki – naprawdę widok jest imponujący. Po drodze zauważamy Pizza Hut – to może na kolacyjkę pizza ? Czemy nie, po drodze trafiamy do Pizza Papa John – bardzo porządnie wyglądająca restauracyjka. Wchodzimy i natychmiast jesteśmy bardzo miło obsłużeni, posadzeni na fajnych miękkich siedzonkach i składamy zamówienie – spaghetti bolonese, pizza i coś do picia. Bardzo mila obsługa, co ciekawe całe nasze zamówienie zostało zapisane i włożone na specjalną szufladkę pod naszym stolikiem. Jak pojawiały się potrawy szybciutko było odhaczane na kartce zamówieniowej. Cały obiadek a właściwie obiadokolację szybko wcinamy...
Z przewodnika wyczytujemy, że jest kilka autobusów (przejazd autobusem 1 yuan za osobę) mogących nam pasować. Po chwili udaje nam się złapać azymut i ruszamy na przystanek. Podjeżdża autobus 521,  krótka narada: pasuje, więc wsiadamy a w zasadzie w biegu wskakujemy do autobusu, który za chwile rozpocznie szaloną jazdę. W autobusie próba nawiązania kontaktu z Panią Biletową spełza na niczym – macha rękoma i coś mówi, ale nie daje się zrozumieć. Siedząca za nią kobieta podejmuje się próby pomocy zagubionym cudzoziemcom i po okazaniu paluchem na mapie gdzie chcemy dojechać pokazuje nam gdzie wysiąść Jedziemy.  Jedziemy to mało napisane – w zasadzie jedziemy na złamanie karku- co chwila hamowanie, przyspieszanie, zmiana pasów po dwa naraz, niemal na grubość lakieru wyprzedzamy, mijamy i omijamy rożne przeszkody którymi są piesi, rowerzyści, samochody osobowe, ciężarowe, miejscami jedziemy drogą dla rowerów i motocyklistów. Do przegięcia dochodzi, kiedy kierowca wjeżdża na jeden z pasów jadących dla nadjeżdżających z naprzeciwka (ponoć tak mu policja czy milicjant pokazywał) ale dojeżdżając do ronda na ten pas wjeżdża nadjeżdżający z naprzeciwka autobus. Krótka chwila, trochę manewrów  i znowu pędzimy dalej. W końcu łapiemy trasę i miejsce gdzie jesteśmy i w miarę przewidywalnie prognozujemy,  gdzie za jakąś chwile wysiądziemy. Nie tylko my wsiadamy i wysiadamy w biegu – większość pasażerów niestety też musi się wykazać chcąc jechać tym autobusem. Kierowca nic sobie z tego nie robi, o dziwo nawet nie klnie a w czasie jazdy (przynajmniej na naszym odcinku) wypala ze 2 papierosy – cuchnie, że aż trzeba okna otwierać w autobusie. I w pewnym momencie zmiana – szalony kierowca podejmuje decyzje objechania korków inną drogą i skręca z wytyczonej kursem jazdy marszruty i wjeżdża w jakąś uliczkę oddalającą nas nie dość, że od celu to jeszcze od cywilizowanych wyglądem ulic. Chyba trzeba podjąć decyzję o wysiadce, ale uliczka w którą wjeżdżamy wygląda jeszcze gorzej od tych, które oglądaliśmy rano i w pewnym momencie korek,  ale już taki, że szalony kierowca staje i nic nie próbuje kombinować. Pytamy kobietę, która nam pomogła porozumieć się z Biletową co dalej ? wysiadać ? co słyszymy: don’t worry (bez paniki) no to siedzimy. W takich korkach żeby wykombinować objazd bocznymi uliczkami w 6,5 mln mieście to sztuka jest, więc… grzęźniemy w korku na jakieś 20 min. Z tyłu słychać już odgłosy niezadowolenia, ale wszyscy grzecznie siedzą i nikt nie panikuje. W końcu podjeżdżamy pod bramę murów obronnych miasta,  wiemy gdzie jesteśmy.  Zaprzyjaźniona Chinka z autobusu pokazuje, że to tu powinniśmy wysiadać, no to szykujemy się do wyskoku. W końcu udaje nam się opuścić pędzący autobus z szalonym kierowcą.


Do hotelu docieramy na piechotkę, po drodze robiąc serię zdjęć z fantastycznie oświetlonymi murami obronnymi miasta i wieżyczkami górującymi nad nimi.

Jutro trochę luźniejszy dzień trochę mniej chcemy zwiedzać (co prawda jeszcze parę miejsc zostało nam do obejrzenia)  ale chcemy nacieszyć się pogodą (ponoć ma być super) i ostatnim dniem pobytu w Xi'an.  W poniedziałek rano startujemy pociągiem do Luoyang. 
---------------------------------------------------

26.09.2010 Xi'an

Dzisiaj śniadanko podobnie jak wczoraj serwował nam hotel. Nie spiesząc się zeszliśmy na do restauracji,  Po wejściu male zdziwienie … w zasadzie nie ma co jeść L Nie no oczywiście dania są na szwedzkim stole, ale już nie widzimy nic znajomego a wiec pozostaja ogorki, jakies pierożki (dzisiaj już zmieszane ziemniaczane z nadzieniem), i to w zasadzie wszystko. Chińskie śniadanie. Zauważamy gdzieś jeszcze jakiś chlebek. Jemy to co mamy i kończymy. Udaje mi się dostać szklankę z wrzątkiem i robimy sobie kawusię 3w1 .  

Na dzisiaj w planie mamy niewiele, ale na pierwszy ogień idzie Mała Pagoda Dzikiej Gęsi. Trzeba do niej jakoś dojechać, bo okazuje się być daleko od hotelu, szumnie nazwanego hotelem J Po małej sprzeczce udaje się znaleźć na mapie autobusik, który nas tam może dowieźć. Wsiadamy w 29 i jedziemy bez pytania nikogo o drogę. Wysiadamy i szukamy. I szukamy i szukamy, aż w końcu pytamy, ale dziewczyna niezorientowana. Idziemy dalej i o dziwo: jest wejście i kasa biletowa, tylko, że nazywa się wejściem do Muzeum Xi’an :) Płacimy po 40 Yuanów każde i wpadamy na dziedziniec. Pięknie.


 Idziemy dalej i przed oczami wyłania się Mała Pagoda Dzikiej Gęsi z utrąconym szczytem. Pochodzi z VIII wieku , ale czubek utraciła w XV w podczas trzęsienia ziemi. Wspinamy się na sam szczyt, trochę ciężko, bo pagoda ma 15 pięter ! Ale dajemy radę. Ze szczytu widać fajną panoramę miasta, pstrykamy fotki i schodzimy. Szkoda troche, że mgła i nie widać pięknej panoramy miasta, ale ważne, że nie pada i możemy zwiedzac miasto. Dalej park, sklepiki, wystawy buddyjskich kamiennych rzeżb z pagody z VII wieku. Ludzie bardzo mili. W` sumie całkiem miło spędzony czas. Aha, jeszcze w drodze powrotnej kupujemy jeden prezent, taki relaksacyjny J. Komuś pewnie się trafi, ale o tym było napisane też w przewodnikach J


przed wejściem na mury
Dalej idziemy w stronę murów miejskich Xi’an. Od południowej strony jest najładniejsza brama wejściowa. Trochę musimy powalczyć na skrzyżowaniu, aby dostać się na środek skrzyżowania, gdzie znajduje się brama. I znowu kasa i bileciki. 50 Yuanów każdy. Szkoda , że nie wiedziliśmy wcześniej, bo trzy razy dziennie są przedstawienia, o 9:30, 10:30 i 16:30. Złapaliśmy tylko na foto dwóch przebranych aktorów za żołnierzy armii cesarskiej. Mury ogromniaste, wysokie i szerokie. Ciągną się na kilkunastokilometrowym odcinku i okalają starą część miasta z typową, chińską zabudową - hutongami. Podobno szerokie mury stanowią jedną z ulubionych ścieżek spacerowych lokalnej ludności, która bardzo chętni porusza się tutaj także rowerami.


Widok z muru
Wdrapaliśmy się na nie, pochodziliśmy, fajne. Ciekawe budowle na górze, można zrobić łądne zdjęcia. Mury robią wrażenie. Pochodzą sprzed wieków, ale są odnowione.
Są to najlepiej zachowane mury miejskie w Chinach, pochodzące z czasów dynastii Ming. Wokół nich powstaje za to nowoczesne miasto, wszędzie trwa budowa. Wszędzie widać żurawie górujące nad już wysokimi budynkami. Zmiany zmiany zmiany – inwestycje gonią inwestwycje i nie da się tego nie zauważyć.





Kamienne tablice 
Po widokach na murze i wokół Bramy Południowej czas przysiąść i zastanowić się co dalej. Podejmujemy decyzję o wycieczce do Muzemu Kamiennych Tablic, Z przewodnika wyczytujemy, że to niedaleko i przejść trzeba uliczką artystów. Brzmi ciekawie. Najpierw walka o przeżycie przy przejściu przez jezdnię – jeśli myślicie, że swiatła, pasy czy może policja zwraca uwagę na to kto jak przechodzi i porusza się po jezdni, mylicie się. Piesi staczają codziennie wielokrotnie walkę o przeżycie przechodząc przez jezdnię wśród jadących pojazdów nie zważających na pieszych.
Trafiamy na fajną, wąska uliczkę – ktoś już używał zwrotu: Pędzelkowa ulica. Pełno straganów, i artystów, mijamy kolejne budki z dziełami sztuki (wycinanki, rysunki, chińskie hieroglify – dla nas zupełnie nieczytelne). Wchodzimy w jedno z większych podwórek i tutaj pełno jest fajnych widoczków. Z mapą zaczynamy pytać przechodniów – niestety dostajemy sprzeczne informacje i dlatego wybieramy swój kierunek. Niestety trafiamy na podobną uliczkę, jak w islamskiej dzielnicy i cuchnie jak s…, więc szybko próbujemy się wydostać. Trafiamy do wielkiego centrum handlowego i robimy przerwę na kanapki. Przy okazji studiujemy uważnie przewodniki. I tutaj zauważamy, że niekoniecznie mapa, którą zakupiliśmy w Xian pokrywa się z przewodnikami, które przywieźliśmy z Polski i chyba mijaja się trochę opisy. Postanawiamy wrócić i jednak dotrzeć do Muzemu Kamiennych Tablic, a wiec z powrotem poprzez cuchnącą uliczkę do uliczki Pedzelkowej i wzdłuż muru za paręset metrow dochodzimy do bramy muzeum. Tu niestety oplata za wstep do Muzeum – chyba po 40 yuanow bilet, kupujemy i wchodzimy skoro już tutaj dotarliśmy.



Przez wspaniala brame trafiamy do jeszcze piękniejszego ogrodu, gdzie w tle wyłania się budynek podobny do agody i już widzimy jedną z kamiennych tablic. Zwiedzamy cały teren z wszystkimi budynkami – widok jest imponujący – kiedy my w Polsce jeszcze raczkowaliśmy a może nas jeszcze nie było, tutaj w Chinach powstawały już swiątynie, pismo, tablice na których wyryto slowa, symbole i rodzila się już cywilizacja.
Cale muzem jest imponujące, choć trafić było cięźko.

Wychodzimy z muzeum i chcemy jeszcze podejść pod Wieżę Dzwonu na dużym rondzie i wypisać kartki i wysłać do Polski.  Po małym spacerku trafiamy  pod wieżę ale na rogu zauważamy sprzedawczynie pierożków. Po chwili przyglądania się decydujemy, że spróbujemy tych specjałów. Kupujemy różne rodzaje . Niektóre nawet są smaczne, niektóre jakoś nie . Po obiedzie trafiamy na pocztę, gdzie wypisujemy kartki do Polski i wysyłamy.
A potem - do hotelu. Przechodzimy jeszcze koło Domu Partii – tak nazwaliśmy okazały budynek parlamentu z pięknym parkiem naprzeciwko. 


Ceny biletów:
Mala pagoda 2 x 50 RMB Xian Museum
Mury 2 x 40 RMB
Las tablic 2 x 40 RMB
Przejazdy 1 x 2 RMB
Pierożki 4,5 RBM

-------------------------------------------------------------------

27.09.2010 Xi'an -> Luoyang


Dzisiaj o 6.00 rano pobudka gdyż o 8.30 pociąg, na który trzeba dojechać i się nie spóźnić a jeszcze na dworcu odnaleźć właściwy peron i miejscówkę. Zatem szybka toaleta, szybkie śniadanko i w drogę. Do dworca dojechaliśmy autobusem bezpośrednio spod hotelu – nawet nie było dużo ludzi (sami robotnicy z kaskami). Na dworzec dotarliśmy ok. 7.15-7.20 i bez  kłopotów odnaleźliśmy wejście. Ale wejście na sam dworzec stanowi niezłą przeprawę, gdyż nie dość, że drogi podjazdowe do dworca rozkopane to samo wejście na dworzec okazuje się tylko dla tych co mają już bilety no i oczywiście kontrola: prześwietlenie bagaży. Trochę to uciążliwe, gdyż jak masz już zapakowany na siebie plecak trochę ważący i za każdym razem go musisz ściągać i znowu nakładać, to trochę możesz się przy tym nagimnastykować.
Na dworcu okazuje się, że każdy pociąg ma swój jakby dedykowany peron,  z którego odjeżdżają pewne grupy pociągów. Poczekalnie dla pasażerów też różnie wyglądają – te na najdroższe pociagi – takie TGV maja czysciutką poczekalnię z bufetem + otrzymuje się po butelce wody. A pozostałe poczekalnie, już tak ładnie nie wyglądały.
A wiec siedzimy już na swojej poczekalni, widzimy swój pociag i odjazd o 8.30. Punktualnie o 8.00 otwierają się drzwi, dalej jakby odprawa przy wejściu do samolotu i … zostajemy wpuszczeni na dojście do peronu na którym stoi nasz pociąg.
Do peronu docieramy z tłumem Chińczyków.
Na peronie szok … stoi takie TGV, kulturalna obsługa wskazuje nam wagon i docieramy do swoich miejscówek – mamy nr 1 i 2 jak kto woli albo na początku lub na końcu wagonu. Bardzo czyściutki pociąg i dużo miejsca na bagaże nad siedzeniami – wkladamy plecak, walizkę, maly plecak i rozsiadamy się wygodnie.

8.30 ruszamy. Pociag nabiera rozpędu – nic nie słychać a miejscami suniemy 346 km/h – tyle przyuważyliśmy na wyświetlaczu, od kiedy zaczęliśmy obserwować.  
Po 2 godzinach docieramy na miejsce … tj ok. 400 km w 2 h
Pierwotny plan był taki żeby oddać bagaże do przechowalni na dworcu kolejowym . Wysiedliśmy na Luoyang Longmen – czyli w okolicach grot by najpierw zwiedzić groty. Niestety na dworcu okazuje się, że przechowlnia bagażu na dworcu zamknięta i nikt nas nie obsłuży. Szybka zmiana planów … jedziemy do hotelu. Łapiemy taksówke … a w zasadzie one nas łapią i jedziemy do hotelu.
Mapa grot
Troche jedziemy … ok. 30-40 min. Ale podjeżdżamy pod hotel i szok: jest super. Najlepszy hotel jaki dotychczas mieliśmy … pokoj okazuje się już przygotowany i wjeżdżamy do pokoju 2218 (22 pietro).  Szybko zrzucamy bagaze – lekka toaleta i w drogę do jaskiń.

Wysiadajac wcześniej z taksówki daliśmy do zrozumienia, że za jakieś 15 min będziemy chcieli jechać dalej, ale cóż, po wyjsciu z hotelu stoi już inna taksowka  i odzwierny już na nią wskazuje. Na wszelki wypadek pokazujemy gdzie chcemy jechać i wszystko fajnie tylko cena nie taka. Negocjujejmy, odchodzimy od taksówki i za chwile sama (driver – kobieta) podjeżdża i za połowę ceny jedziemy do grot. Dość szybko dojeżdżamy do grot – może w niecałe 0,5 godz.

Wysiadamy na postoju i widzimy już znajome z Xi'an miasteczko z różnymi stoiskami – pamiątkami, jedzeniem, etc etc Trzeba przejść przez miasteczko, aby dojść do celu. Na szczęście ładna pogoda, słoneczko grzeje, więc idziemy. 
Droga do grot zajmuje na piechotkę ok. 40 min. W koncu trafiamy przed kasy, kupujemy bilety i zaopatrzeni w nie idziemy do wejścia.
Groty Longmen, inaczej Jaskinie Dziesięciu Tysięcy Buddów, albo Jaskinie Smoczych Wrót  są świątynią wykutą w wapiennych skałach, ciągnącą się wzdłuż rzeki Yi He. 

Świątynie w Longmen poświęcone są Buddzie.
Prace rzeźbiarskie w jaskiniach Longmen zaczęły się w 494 roku, gdy cesarz Xiaowen z Północnej dynastii Wei przeniósł stolicę państwa do miasta Luoyang w prowincji Henan. Na ścianach znajdują się tysiące małych figurek Buddy, od których jaskinia wzięła swą nazwę. Posążki te wykonane są w technice płaskorzeźby. Małym Buddom towarzyszą muzycy grający na fletach, cymbałach, harfach i innych instrumentach. Miękki wapień pozwalał na bardzo szczegółowe ukształtowanie postaci. W jaskini znajduje się także duży posąg Buddy w towarzystwie czterech uczniów.
W latach 1915–1916 władze miasta oceniły, że groty zawierają 97306 figur buddów. Jednak ostatnie liczenie wykazało, że jest ich 142289
Ponieważ groty ciągną się z jednej strony rzeki można wrócić druga stroną (tak też robimy) i wrażenia są jeszcze większe.

Wracamy ok. 15.00 tym razem bezpośrednim autobusem z Grot. Wsiadamy do autobusu, kupujemy bilet i jedziemy. Jedziemy chyba z godzinę po drodze łapiąc drzemkę bo słońce grzeje  niemiłosiernie i jesteśmy już trochę padnięci.
Ale w końcu dojeżdżamy do przystanku końcowego na Dworzec Kolejowy. Tu w przeciwieństwie do Xi'an podjeżdżamy pod sam dworzec … ogladamy go ze wszystkich stron i  trafiamy pod halę z ktorej wychodzi się z dworca. Od razu mamy kilka propozycji wycieczkowych i dostajemy info, że jest autobus, który zawiezie nas do i przywiezie z powrotem  z  klasztoru Shaolin – jutro wyjeżdża o 8.00 i wraca ok.18.00 – pasuje.  W porównaniu do cen, które oferował nam taksówkarz to 1/10.
Kupujemy bilet i do hotelu. Rzut oka na mapę – autobusy 2 i 6 powinny dowieźć nas pod hotel – ok. Zatem wskakujemy do 6 i zwiedzamy trochę miasta, jakieś dzielnice przemysłowe, zauważamy w oddali nasz hotel i radością opuszczamy autobus i przyjaźnie nastawionego kierowcę.
Docieramy pod hotel ale po drodze ukazuje się wspaniały ogródek piwny … oczywiście zachodzimy i nie odmawiamy sobie przyjemności napicia się piwa. Kupujemy mały kufel i zimne piwo rozlewa się w brzuszku.
I tak wracamy do hotelu.
Na recepcji umawiamy się, że jutro rano zostawimy bagaże i wrócimy po nie po wycieczce, prosimy o informacje jak przywiozą nam do hotelu bilety na pociąg i dowiadujemy się, że w hotelu jest darmowy Internet, wiec super. 
---------------------------------------------------------------
28.09.2010 Luoyang -> Shaolin



Dzisiaj ciężki dzień, gdyż musimy wymeldować się z pokoju, następnie mamy zaplanowaną  całodniową wycieczkę  do Klasztoru Shaolin (klasztor znajduje się ponad 100 km od miasta Luoyang, w którym mamy hotel), potem musimy  wrócić do hotelu i zabrać swoje bagaże, by w końcu dojechać na dworzec kolejowy i zdążyć na pociąg na godz. 21.03 do Shanghaju (15 godzin jazdy).
A wiec wstajemy bardzo wcześnie i opuszczamy pokój. Niestety doba hotelowa kończy się około 11.00 i do tej godziny trzeba zdać pokój, jak nie, to niestety doliczą nam za kolejną dobę. Około 7.00 jesteśmy już w recepcji i rozliczamy się z pokoju. Przy okazji umawiamy się, że nasze rzeczy bagażowe zostają w hotelowej przechowalni – bardzo rzetelnie dostajemy pokwitowanie na zdeponowany bagaż  i ruszamy na przystanek autobusowy.
Udaje nam się dotrzeć na przystanek i szczęśliwie prawie natychmiast podjeżdza autobus (2 lub 6 bo tymi można podjechać do dworca kolejowego, spod którego mamy umówioną wycieczkę). Z duszą  na ramieniu o 7.55 docieramy w umówione miejsce i zostajemy skierowani do autobusu w którym siedzi 20 Chińczyków... jasna sprawa, nie ma co liczyć na angielskiego przewodnika...
Nsz wycieczkowy autobus z Chińczykami

Jeszcze do około 8.20 trwa naganianie klientów i około 8,25 ruszamy - w sumie jest około 40 osób i tylko nas 2-ka białych. Oczywiście wzbudzamy zainteresowanie, jak takie białasy załapały się na wycieczkę. Już już wyjeżdżamy na główną drogę a tu machają nam, że jeszcze ktoś się trafił i …. autobus zawraca i zabiera kolejną grupkę ludzi na wycieczkę do klasztoru Shaolin. Ok. 8.30 ruszamy
Jedziemy jakimiś bocznymi drogami i ani razu nie wyjeżdżamy na płatne drogi. Po około 1 godzinie i 20 minutach dojeżdżamy do jakiegoś klasztoru – wysiadamy z autobusu i płacimy za wejściówkę. Wchodzimy i oglądamy, oglądamy a tu nic … to nie Shaolin.


Idziemy z reklamacją do przewodniczki – co jest grane ? Pada odpowiedź już już już jedziemy do Shaolin – tak się domyślamy. Po około 20 min wsiadamy i jedziemy dalej. Podjeżdżamy pod kolejny klasztor/kościół, choć to buddyjskie świątynie a w nich budda w kilku odsłonach – wiec znowu wysiadamy i zwiedzamy. Co prawda ten klasztor jest już w cenie poprzedniego biletu, niemniej trzeba obejrzeć. Tu akurat fajne i ciekawe miejsce … zdjęcia powiedzą same za siebie ;) było po co wysiąść i zwiedzić ale gdzie… ten Shaolin?  

W międzyczasie udaje nam się porozumieć z przewodniczką i wytłumaczyć jej, że musimy o cywilizowanej porze wrócić do Luoyang, gdyż dzisiaj wyjeżdżamy z miasta. Chyba rozumie, bo  zaczyna poganiać innych wycieczkowiczów. W końcu wsiadamy do autobusu i ruszamy w dalszą drogę. Docieramy na kolejny przystanek i wg wskazówek jest to Shaolin (niestety okazuje się później, że Shaolin'ów jest 3 (słownie: trzy)  ;) )
Kupujemy bilety i znowu zwiedzamy klasztor. Tym razem jednak trafiamy do Shaolin tylko, że najstarszego  z wszystkimi założycielami,  mnichami, figurkami największych znakomitości i kamiennymi tablicami zapewne. Tutaj niestety większość Chińczyków kupuje sobie takie hieroglify z ich inicjałami i jakimiś świętymi znakami . Trwa to trochę dłużej niż się spodziewaliśmy i takim sposobem jesteśmy już 4 godziny w drodze … a miało być 1,5 godziny. Chyba Chińczykom też ta wycieczka i objazdowe atrakcje zaczynają doskwierać, bo co jakiś czas słychać inne glosy. Po drodze zaliczamy jeszcze jeden klasztor ale już wszyscy są zdyscyplinowani bo z zakładanego 30 minutowego spaceru w 12 minut wszystko oglądamy – fotografujemy i ruszamy do … właściwego Shaolin.
Po drodze dowiadujemy się, ze musimy zdążyć na 14.30 na pokaz kung fu gdyż o 15.50 musimy wrócić do autobusu aby na 18.00 dotrzeć do miasta. My już też mamy duszę na ramieniu, czy aby na wszystko wystarczy czasu. Ale trochę adrenaliny wyzwala jeszcze większe zdeterminowanie aby to wszystko obejrzeć.

Z autobusu wysiadamy prawie w biegu i pędzimy…
Szybko do klasztoru –  najpierw trzeba dotrzeć  do bramy wejściowej, później przejść przez dluuugi park aby na koniec dotrzeć do właściwej atrakcji --- klasztoru a właściwie kilkunastu klasztorów stojących jeden za drugim. Tu jest już co oglądać, nawet w jednym z klasztorów trwa nabożeństwo. Nie przeszkadzamy, oglądamy inne klasztory.

Jest co podziwiać, robią naprawdę wrażenie.  Robimy zdjęcia – już nasi Chińczycy z autobusowej wycieczki nas rozpoznają i trzymamy się razem aby się nie zgubić.






Po klasztorach trzeba koniecznie zobaczyć las stup a właściwie las pagod – gdzie znajduje się dziesiątki pagod, każda poświęcona mnichom założycielom i zasłużonym dla Shaolin.

Ok. 14.15 zaczynamy wracać aby zdążyć na pokaz. Docieramy ok. 14.25 a tu kooooleeejka do wejścia jak na Gubałówkę. Wiec my grzecznie również stoimy. Ok. 14.30 tłum gęstnieje i coraz więcej napiera z tylu osób. Ok. 14.45 otwierają się bramki i tłum zaczyna atakować salę, na której odbędą się pokazy. Udaje nam się załapać dwa w sumie bardzo dobre miejsca i z niecierpliwością czekamy na rozpoczęcie pokazu. Ok. 14.50 na scenie pojawia się 5 mnichów i nawoływacz, który coś krzyczy do mikrofonu . Biznes jest biznes i zanim występ to na początku zdjęcia z mnichami za jakąś oplatą ( nie wiem ile kosztowało bo nie braliśmy w nich udziału).
Godz 15.00 i rozpoczyna się pokaz – nawet ciekawe, aczkolwiek chyba spodziewaliśmy się czegoś innego. Ale dzielnie oglądamy a pokaz zostaje uświetniony na zdjęciach oraz w kamerze. Przebicie szklanej tafli igłą było spektakularne !


Z Shaolin wyjeżdżamy dokładnie o umówionej porze 15.50 i kierujemy się do Luoyang, gdzie docieramy przed czasem gdyż ok. 17.30 wysiadamy pod dworcem kolejowym i stąd trzeba wrócić do hotelu.
Szybciutko biegniemy na znajomy przystanek (2 lub 6  co będzie pierwsze). Podjeżdża autobus nr  2 pakujemy się do środka i jedziemy. Trochę to trwa ok. 40 minut – ale w końcu docieramy do hotelu choć to zapewne godziny szczytu. W hotelu oddają nam bagaże za pokwitowaniem – wszystko ok. – przebieramy się i na dworzec. Okazuje się że dojeżdżamy bez większych przygód – nawet autobus jest dość pustawy.
łóżko na piętrze 
Na dworzec wchodzimy już znanymi wejściami – dla posiadających bilety, prześwietlenie bagażu i poszukiwanie swojej poczekalni. Po nr pociagu znajdujemy poczekalnię i wchodzimy na nią a tam tłum ludzi. Ponieważ nie ma już wolnych miejsc w poczekalni, stajemy w jednej z kolejek pod właściwym napisem z nr pociągu i czekamy. Pół godziny przed odjazdem otwierają się metalowe drzwi i tłum leci na peron do pociągu. Przecież chyba wszyscy mamy miejscówki, to po co ten pośpiech i pęd? Ale może tak są nauczeni? My tez podążamy za tłumem, schodzimy na peron i szukamy swojego wagonu Nr 5. Całkiem czysty wagon, co prawda nie ma  przedziałów ale miejsca sypialne rozlokowane po 6 (po trzy w jednym pionie) tworzące jakby boksy przedziałowe.

Rozlokowalismy się w pociągu, naprzeciwko nas jacys starsi ludzie. Ale w porządku, nie pluli w pociągu i podpowiedzieli nam gdzie wrzucić bagaz, gdyż nie mogliśmy znaleźć schowka. 
Po ruszeniu pociągu zaczęła się krzątanina – udało nam się umyć, choć z toalety nie skorzystaliśmy a po około godzinie 22.00 wyłączono światło, a wiec zadecydowano: pora spać… 
---------------------------------------------

29.09.2010 Shanghaj


A wiec jesteśmy w Shanghaj’u – dworzec wieeeelki - tłum ludzi maszerujących w jedną i drugą stronę.

Na dzisiaj plan to: musimy zdobyć bilety za 3 dni do Nanjin aby dojechać do starej stolicy Chin a stamtąd mamy już samolot do Pekinu. Może uda nam się dzisiaj jeszcze coś zobaczyć, ale musimy najpierw trafić do hotelu i się zameldować.
Na dworcu kolejowym zauważamy wolontariuszy z wystawy Expo, która tutaj trwa już od paru dobrych miesięcy. 
W informacji turystycznej niewiele się dowiadujemy, za to w informacji Expo prawie wszystko włącznie z nazwą stacji metra, przy której jest hotel. Oprócz tego otrzymujemy plan miasta Shanghaj i mapę metra. Plan metra  robi wrażenie –  jakieś 12 linii.
Wychodząc z dworca szukamy kas biletowych – bo tylko tam można kupić bilety kolejowe. Widzimy - są automaty do biletów – oby były z wersja angielską... Są … no to zaczynamy kupować bilety. Najpierw sprawdzamy miejsca na poszczególne pociągi odjeżdżające z Shanghaju do Nanjin  – okazuje się, że nie na wszystkie są wolne miejsca, ale znajdujemy nam potrzebne i w rozsądnej cenie. Dokonujemy operacji zakupu biletów, zaznaczamy trasę, ilość osób i wkładamy banknoty  i za chwilkę do odpowiedniego okienka w automacie wpadają bilety i reszta. A więc za 3 dni będziemy jechać znowu szybkim pociągiem (około 300 km/h a może i więcej) do miejscowości Nanjin.
 Zjeżdżamy w dół do linii metra nr 4. Na samym dworcu kolejowym krzyżuje się chyba ze trzy linie metra wiec dojście do właściwej linii i stacji odjazdowej trochę czasu zajmuje. Tutaj podobnie jak w Pekinie są automaty do metra – wciska się swoją docelową stacje metra i podawany jest koszt biletu. Tu też zauważamy, że ceny są inne niż w Pekinie. Procedury te same – bagaże jadą do prześwietlenia w specjalnej prześwietlarce i w końcu  stajemy na stacji metra i czekamy.


Do hotelu mamy ok. 10 przystanków ale na szczęście jedną linią metra i bez przesiadki. Nawet w wagonikach jest pustawo wiec spokojnie dojeżdżamy na miejsce. Hotel nie wygląda źle – meldujemy się i co najważniejsze możemy płacić kartą Dostajemy „klucz” do pokoju (czyli kartę magnetyczną). Wjeżdżamy na 2 piętro i docieramy do pokoju 309. Pełnia radości.
Około godz. 16.00 dochodzimy do wniosku, że warto może coś jeszcze zobaczyć.
Otwieramy przewodnik i doczytujemy się historycznego i fajnego spacerowo nabrzeża Shanghaju – tzw Nabrzeża Bundu.
Wsiadamy do metra, a po drodze rozpoznajemy jeszcze okolice aby zapamiętać jak najwięcej,by moc trafić z powrotem. Dojeżdżamy do stacji metra i wychodzimy na ulicę ale niestety wokół jakieś blokowiska i nie widać wcale historycznej części miasta. Na szczęście mapa i azymut obieramy właściwy + język za przewodnika (ale ten migowy tutaj się przydaje bardziej) i kierujemy się w kierunku wskazanym w przewodniku i zgodnie z mapą. Przechodzimy przez mostki, kanaliki, ulice aby w końcu wyłonił się przed nami przepiękny widok. Niestety, to co nas zachwyciło to nie stara część nabrzeża ale widok na półwysep a może i wyspę Puddong, na której rozlokowało się centrum biznesowe miasta Shanghaj z wieżą telewizyjna i wspaniałymi drapaczami chmur.


Ponieważ jest zmierzch, nie wygląda to jeszcze oszałamiająco. Przeczekujemy do wieczora – ściemnia się całkowicie i włączają się różne światła, neony, podświetlenia, statki na wodzie i naprawdę wygląda to już imponująco. Świetny widok.

Nabrzeżem przespacerowaliśmy się wraz z masami ludzi tłumnie przelewającymi się promenadą nabrzeżną. Udało nam się nawet spotkać Polaka, który zrobił nam zdjęcie a my później się tez odwdzięczyliśmy tym samym.
Około 21-ej stwierdziliśmy, że pora wracać co hotelu – niestety trochę nam to zajęło gdyż  okazało się, że stacje metra nie są usytuowane zbyt blisko siebie i trzeba czasem zrobić sobie spacerek. 
Po wyjściu z metra standardowe zakupy– woda (do gotowania), sok pomarańczowy i … piwo chińskie.
----------------------------------------

30.09.2010 Shanghaj

Dzisiaj rano w hotelu spotyka nas niespodzianka: europejskie śniadanko  !
Zaczynamy od soczku pomarańczowego następnie nabieramy uwaga uwaga … jajecznice tak szanowni czytelnicy jajecznicę,  w Chinach dostajemy jajecznicę na śniadanko , dokładamy  makaronik i pierożka chińskiego (to tato) i chlebek z dżemem lub miodem (to mama) i siadamy przy stoliku. Cóż się okazuje, na śniadanko dociera sporo nie wyglądających jak Chińczycy ludzi – nie widać Polaków, ale widać sporo europejskich rysów twarzy.
Jaki plan na dzisiaj ? Spróbujemy zwiedzić  Świątynię Nefrytowego Buddy oraz Stare Miasto z Ogrodem Yuyuan.
Około 9.30 wychodzimy z hotelu – niestety po drodze musimy zahaczyć o bank i wymienić pieniądze, gdyż jutro 1 października (Chińczycy obchodzą święto narodowe i będą je obchodzić do 7 października włącznie)  a przy tym  może się okazać, że w święto narodowe nie wszyscy pracują – sprawdzimy.
Metrem docieramy w pobliże Świątyni Buddy, niestety trzeba jeszcze kawałek dojść – na szczęście mamy przewodnik z chińskimi nazwami miejsc gdzie chcemy dojść i językiem migowym czyli wskazaniem paluchem w przewodniku, gdzie chcemy dotrzeć a następnie pokazanie paluchem przez odpowiadającego idziemy za ruchami wskazujących paluchów.

Docieramy do Świątyni – Klasztoru Nefrytowego Buddy Yufo. Świątynia jest wciśnięta miedzy bloki o różnych widocznych gołym okiem żyjących statusach społecznych – niestety po raz pierwszy w Chinach widzimy żebrzących i to na dość sporą skale – wcześniej i na innych stacjach metra nie widać było tylu osób.
Za niedużą opłatą wchodzimy na teren świątyni – uła…  robi wrażenie. Od prawie samych drzwi wejściowych jesteśmy pilotowani przez jakiegoś przewodnika i zaprowadzeni w kilka ważnych miejsc w tej świątyni , w tym do sklepu z pamiątkami również, ale przez to oglądamy kilka naprawdę wspaniałych dzieł sztuki. 



Docieramy do głównego punktu zwiedzania klasztoru (klasztor jest czynny, z przewodnika doczytujemy się, że mieszka w nim nadal ok. 70 mnichów). Niestety do obejrzenia głównego buddy trzeba wykupić bilety, co również czynimy. Wchodzimy i oglądamy to dzieło sztuki – jest co oglądać ale niestety tutaj nie można robić zdjęć ani nie wolno kręcić filmów.  Idziemy dalej wchodzimy do kolejnego klasztoru na terenie świątyni a tu … szok, 3 ogrooooomne po kilka metrów posagi rożnych buuddów (chyba tak się odmienia) . Jesteśmy pod duuużym wrażeniem. Zwiedzamy jeszcze maleńki park z sadzawką w której pływają taaaaakie wieeeeeeelkie ryby – może tez mają po 200 lat ? ;)
Kończymy zwiedzanie Świątyni Nefrytowego Buddy Yufo. Wychodzimy i zmierzając do metra oglądamy przekrój społeczeństwa chińskiego –w Shanghaju  naprawdę widać różnice i przepaść społeczną.
Następnym punktem programu są Ogrody Yuyuan i Stare Miasto w Shanghaju. Kierujemy się w kierunku metra -  na szczęście tym razem dochodzimy do bliższej od Swiatyni Buddy stacji metra. Wjeżdżamy do podziemi, przechodzimy rutynowy przegląd bagazu, kupujemy bilety i jedziemy do stacji metra Youyuan Garden.


Po wyjsciu z metra kierujemy się za tłumem Chińczyków i kierunek jest dobry, za pare minut stajemy przed jakąś starą bramą i widać uliczki, przy których ulokowane są sklepiki z różnymi pamiątkami i gadżetami – to znak ze jesteśmy na dobrej drodze.    W uliczkach tłum ludzi wszelkiej maści i mnóstwo namawiających do zakupów. Tłum przeraża ! Wydaje się, że popłyniemy gdzieś z tym tłumem i nie znajdziemy się nawzajem. Udaje nam się jednak dopłynąć do wejścia do ogrodów i już tutaj wkraczamy w inny świat. Pięknie i orientalnie. Kupujemy bilety – po 40 yuanów każdy.

Ogrody też orientalne, takie banzajowe. Chodzimy sobie powolutku, słoneczko świeci, pstrykamy zdjęcia. Dzieciaki wrzucają rybkom jedzonko i cieszą się, jak na reklamie, bo stado ryb walczy jak o życie. A rybki wcale nie takie małe, niektóre ponad pół metra długości, czerwone, albo łaciate. Natrafiliśmy na koncert w jednym z zakamarków parku i chwilę posłuchaliśmy,  ale nie za długo bo to trochę kocia muzyka była.


Podziwiamy stuletnie drzewa – magnolie, ginko-biloba i cyprysy. Bardzo przyjemny czas spędzony w środku wielkiej metropolii J
Mieliśmy zamiar kupić bilety na jutro do Suzhou, ale w końcu wracamy wcześniej do hotelu i jemy smaczną kolację. Zajadamy owocami z pobliskiego bazarku, gdzie już się do nas uśmiechają, bo codziennie kupujemy po 2 gruszki, 3 jabłka i 2 churmy. Chociaż zrobiliśmy wyjątek i na spróbowanie kupiliśmy dziwne żółciutkie dużo jabłko. Okazało się być gruszko-jabłkiem, pycha, sok po brodzie spływał J 
------------------------------------


01.10.2010 Shanghaj


Na dzisiaj w planie do zwiedzania miasto Suzhou i Ogrody Suzhou.
Po śniadaniu pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Po wyjściu z metra przekonaliśmy się na własnej skórze co oznacza dzień wolny i Świeto Narodowe w Chinach. Od 1 pazdziernika do 7 trwa wielkie święt  i spora (niech to będzie tylko parę procent ;) ) część Chińczyków podróżuje.
Do Dworca dopłynęliśmy – inaczej tego się nie da określić, razem z tłumem.
Na dworcu najpierw trwały poszukiwania właściwej kasy, a w końcu stanęliśmy do automatów biletowych. Po około 20 minutach dostajemy się pod jedną automat i probujemy kupić bilety. Niestety, na szybkie pociągi nie ma już miejsc. Trafiamy jeszcze do innej hali, ale zostają już tylko bilety na 12.45.
Postanawiamy odpuścić sobie wyjazd i dzisiejszy dzień spędzić troche luźniej w Shanghaju.
Jedziemy metrem na największą ulicę sklepową Nanjing Road i tutaj odbywamy spacerek. Niestety ludzi jest okropnie dużo i widać, że święto przerodziło się, przynajmniej w Shanghaju, w święto zakupów.


Wsiadamy do metra i jedziemy na wyspę Puddong, pod wieżę telewizyją. Docieramy i widzimy suuuuper nowoczesną dzielnicę – z drapaczami chmur – zapewne kilka lub kilkanaście  Warszaw by się zmieściło; stacje metra jak kilka Dworców Centralnych a wieża telewizyjna to prawdziwy majstersztyk, a pochodzi z lat 80-ych ! Nasza stolica przy tym to uboga siostra.


W przewodniku doczytujemy, że jeszcze ładniejszy widok i panoramę miasta można zobaczyć z 87 piętra Hotelu Hyatt – jednego z 3-ech najwyższych budynków na świecie.
To cóż, atakujemy. 
Trafiamy do hotelu, napotykamy na kilka rożnych przejść i korytarzy, aż w końcu dopytujemy jak trafić na 87. Dostajemy cenne wskazówki i za chwile wsiadamy do baaardzo ekskluzywnej windy i wjeżdżamy na baaardzo ekskluzywne piętro 87. Tam trafiamy do kawiarni, gdzie pijemy najdroższą kawę i najdroższe piwo świata oraz wcinamy super ciasteczka, przy okazji rozkoszując się widokiem i panoramą miasta. Co prawda dzisiaj nie ma pogody słonecznej i zachmurzenie przeszkadza w zobaczeniu panoramy rozpościerającej się na kilkadziesiat a może i kilkaset kilometrów ale widok i tak jest suuuuper.
Odpoczywamy tu trochę i wracamy na doł. Przy okazji okazuje się ze na 87 poziomie znajduje się również recepcja hotelu Hyatt – jak hotel w chmurach, to w churach na całego ;)

Widok z 87 piętra hotelu Hyatt.

Zjeżdżamy na dół i kierujemy się w kierunku metra. Dojeżdżamy jeszcze raz do Centrum Handlowego i robimy wycieczkę spacerkiem po centralnej ulicy Shanghaju Nannjing Road. W pewnym momencie zostajemy zaproszeni do z zewnątrz niewinnie wyglądającego Domu Towarowego. Okazuje się, że na kilku piętrach rozlokowanych jest dziesiątki ,jeśli nie setki sklepów ze wszystkim. Począwszy od ubrań po elektronikę, torby podróżne, pamiątki etc etc  (wszystko to kopie znanych i bardzo znanych marek, ale nie do odróżnienia ).
A w tym domu widać samych Europejczykow i Amerykanów robiących zakupy.

My tez troszkę ulegamy urokowi zakupów i sprawdzamy swoje zdolności negocjacyjne ;) Ale w pewnym momencie musimy już wyjść J
Oczywiście jesteśmy bogatsi o kilka rzeczy i lżejsi o kilka banknotów w portfelu...








-----------------------
2.10.2010 Nanjing


Dzisiaj wstajemy dosyć wcześnie, po 6-ej, bo musimy zwijać się na szybki pociąg do Nanjing.
 To będzie nasz przedostatni przystanek w Chinach. I znowu ludzików w okolicach dworca sporo, chociaż jeszcze wcześnie. Ale ich w tym kraju, jak mrówków !! Na dworcu jesteśmy 7:35 i czekamy. Jedna sala-poczekalnia to jak nasz Dworzec Centralny, a tu czekają ludzie tylko na trzy pociągi J W końcu: start!  I wszyscy pędzą do bramek i do pociągu, chociaż mają miejscówki. To choroba jakaś. Siadamy grzecznie w fotelach i jedziemy, pędzimy raczej, bo znowu pociągiem ponad 300km/h.

Miejscami widzimy ponad 300 km/h a przez miasto jedziemy tylko 180 km/h – co tak wolno ;)  
Mieliśmy jechać godzinę i 43 minuty a jechaliśmy godzinę i 15 minut J Miła niespodzianka.
Dojeżdżamy do Nanjing, ale tu słabiutko bo temperatura tylko 19,2 C i co gorzej, pada. Kurczę, znowu pada, jakiś pech czy zemsta tybetańskiego mnicha  ? Ale co robić, idziemy do metra i metrem jedziemy w pobliże hotelu. Na szczęście niedaleko. Dalej parasoleczka, kurteczki i 15 minut marszu. Trafiamy bez problemu, meldujemy się w Eastern Pearl Hotel i  kupujemy (niestety nie we wszystkich hotelach jest darmowa mapka miasta) na recepcji mapkę miasta. Hotelik jest w porządeczku, tylko pogoda nie. Po krótkim odpoczynku postanawiamy jednak zacząć zwiedzać. Jutro ma być słoneczko, więc większość programu zostawiamy na dzień jutrzejszy. Będzie na maksa.
Postanawiamy zwiedzić standardowe miejsca historyczne w mieście – Wieżę Bebna i Wieżę Dzwonu.

Sprawdzamy mapę – chyba niedaleko, więc idziemy na piechotkę. Idziemy szeroką aleją wysadzaną dużymi drzewami. W końcu trafiamy, ale najpierw docieramy do Światyni Timing z XV w.

Kupujemy bilety (nie tak drogie, jak w poprzednich miastach) a przy sprawdzaniu biletow dostajemy po 3 pałki (jakby świeczki) ale to takie ichnie kadzidełka. Wdrapujemy się coraz wyzej zwiedzając i oglądając przy okazji klasztory z buddami w środku.

Z jednego z tarasow rozpościera się widok na jezioro, wiec robimy troche zdjeć choć pogoda pomimo, iż przestał padać deszcz nie rozpieszcza i jest mgła. Przy okazji czujemy dużą wilgotność – po wyjsciu z hotelu szybko się pocimy, wilgotność ok 87 %. 
Idziemy dalej – naprawdę co robi wrażenie w Nankin to pięknie, zadbane ogrody i trawniki miejskie. Po parunastu minutach docieramy do jakiegoś większego skrzyżowania – probujemy namierzyc gdzie znajduje się Wieza Dzwonu , ale gubimy się i nawet pytani Chińczycy nie potrafią odpowiedzieć, na szczescie mamy przewodniki i w nich doszukujemy się lokalizacji obu wież. W koncu za wieeeelkim wiezowcem China Telecom widzimy malutkie wejscie i coz … trafiamy w dzisiatke.


Niestety Wieża nie jest tak okazała, jak w dotychczasowych miejscowościach, w których byliśmy. W samym środku malego super zadbanego parku znajduje się Wieża z zamkniętym w środku dzwonie. Robimy zdjęcia i udajemy się do kolejnej Wieży Dzwonu.
       
Tu jest troche łatwiej, gdyż wcześniej namierzyliśmy wystający dach wyglądający jak pagoda chińska wśród hoteli i biurowców, wiec tu trafiamy bez problemu. Zwiedzamy Wiezę ale również nie można wyjść na żaden inny poziom niż parter, a w środku znajduje się jeden (słownie: jeden) bęben.
Wychodzimy zdegustowani i obmyślamy plan co dalej.
Postanawiamy podjechac metrem kilka przystanków i zwiedzić Świątynię Konfucjusza. Dochodzimy do stacji metra – na szczęście tu stacja jest blisko, jak na chińskie warunki i kupujemy bilety, a właściwe żetony. 
Aaa, jeszcze nie pisaliśmy, że w Shanghaju jest droższe metro niż w Pekinie. Tutaj za przejazdy płaci się od długości drogi. Wskazuje się na mapie, gdzie się chce jechac i na tej podstawie komputer wylicza wartość biletu. Może to być 2, 3, 4 yuany. Przejeżdżamy kilka stacji metra i wysiadamy na najbardziej bliskiej celowi stacji metra. Oczywiście mapa i nazwy po chińsku i pytamy a wlaściciwe wskazujemy, gdzie chcielibyśmy dotrzeć i dostajemy wskazówki w języku migowym,..
Docieramy do starych uliczek miasta z tysiacami sklepików, z różnymi gadżetami i tlumem ludzi idącym całą szerokością. Jesteśmy coraz bliżej. Docieramy w końcu do bramy wejściowej … uff
jesteśmy na miejscu kupujemy bilety (30 y każdy) i do środka.

Najpierw trochę czytamy z przewodnika, a co tak na sucho ? Mądrzejsi o kilo wiedzy idziemy dalej .

Przed nami ogrody, zaułki, pawiloniki, muzyka,banzaje, wodospady, jeziorka, rybki, zakątki itp., itd.Konfucjusza nie ma. Zdjęcia za to wyszły fajne, bo bardzo ładne widoczki były. Na wielu zdjęciach też my w roli głównej, bo tu jakoś mało białych, więc Chińczycy pstrykali nam. Wszystko bardzo ładne, tylko słoneczka nie ma. Ale za to już nie pada. Wyszliśmy z tego przybytku i przytłoczył nas znowu tłum ludzi, riksze z ubranymi na żółto kierowcami, sklepiki z jedzonkiem – chińczycy ciągle coś jedzą i to coś śmierdzącego, ukazało się jakieś złote drzewo i inne atrakcje. Idziemy,idziemy  i widzimy, że przed nami brama z wejściem do … Świątyni Konfucjusza, hmm.   No to kupujemy bilety i wchodzimy do właściwej świątyni J A to wczesniej okazało się być Ogrodami Zhanysan, cokolwiek to znaczy, ale ładne było.

 Świątynia poświęcona jest w całości Konfucjuszowi i na początku stoi jego ogromniasta odlana z brązu podobizna w rozmiarach przewyższających człowieka. Dalej świątynia  a przed nią tradycyjnie kociołek na niby-świeczki /kadzidełka, które popieleją paląc się prawie bez ognia, po prostu zamieniają się w popiół.

   

W środku ogromniasta podobizna Konfucjusza na wprost wejścia, bardzo ładnie i starannie przybrana i otoczona, z na ścianach różne lakowe sceny, takie obrazy z laki. I to tyle w tym miejscu. Wychodzimy i postanawiamy coś zjeść, a potem już tylko małe zakupy i do metra.
----------------------------------------------------------------------

3.10.1010 Nanjing

Dzisiaj sprawdzamy pogodę - ma być bardzo słonecznie ok. 23 stopni. A wiec krótki rękawek i w drogę. Startujemy z hotelu o 9.00. 
Najpierw spróbujemy dojść we wczorajsze miejsce, gdyż wczoraj trochę padało i pogoda była marna. Niestety po drodze orientujemy się, że wyruszyliśmy odwrotnym kierunku... Szybka weryfikacja planów wycieczki - spróbujemy dojść do kolejki jadącej na punkt widokowy na najwyższej (chyba) w Nanjing górze, zwanej Szkarłatną.
Po drodze docieramy do jeziora, a tam zadziwiający widok, to przecież tor wioślarski ale jakby porośnięty i nieużywany. Acha to ten tor, który był przygotowywany na olimpiadę przez tysiące a może setki tysięcy żołnierzy. Użyty był tylko raz podczas olimpiady a teraz zarasta gigantycznie wielką rzęsą wodną. O tym już pisano w gazetach i w internecie.


Długo już idziemy, ale w końcu docieramy do miejsca, gdzie jest duuuuużo ludzi. Okazuje się, że to wejście do ogromniastego parku: Górski Narodowy Park Zhongshan. Jest tu dużo atrakcji i nie bardzo wiemy, na co się zdecydować. Idziemy do kasy biletowej na kolejkę do góry. Płacimy za bilety w jedną stronę, bo wymyślamy, że zejdziemy do obiektów poniżej na piechotę. 35 yuanów za bilecik za osobę. Kolejka krzesełkowa, jak u nas w górach dla narciarzy J Wsiedliśmy i dooooooooo góry. Jedziemy sobie pomalutku, bardzo przyjemnie, cieplutko, słoneczko pięknie grzeje, a w dole widzimy Chińczyków idących pod górę. 

I tak przez całą naszą trasę, a trasa długa, jedziemy ze 30 minut. Widoków żadnych – same krzaki i drzewa, niektóre biją nas po nogach . Dojeżdżamy na szczyt Szkarłątnej Góry. A tam znowu pełno Chińczyków, pełno budek i ichniego żarełka. 
Oglądamy widoki, marne jakieś , bo mgła w górze i słabo miasto widać, tylko zarysy wieżowców, tak jak we mgle J Próbujemy się dopytać, jak zejść do mauzoleum, jednego z obiektów poniżej, ale niestety, jest za daleko żeby iść, mówią żę to jakieś 5 km. No to znowu na kolejkę i zjeżdżamy w dół, a co tam. A, zapomniałam o naszym posiłku. Wszamaliśmy po drodze gotowaną kukurydzę, ale bez soli, bo oni tutaj nie solą kukurydzy.
Przeczytaliśmy w przewodniku, że są autobusy, które objeżdżają wszystkie zabytkowe obiekty w parku, więc będąc na dole udajemy się na przystanek i wsiadamy do pierwszego nadjeżdżającego  autobusu nr 20. Wybraliśmy sobie wcześniej, gdzie chcemy wysiąść , bo nie da rady zwiedzić wszystkiego dzisiaj, więc tylko dwa obiekty i jedziemy. Ale słabo idzie, korek niemiłosierny. W parku oczywiście.  Przed nami pełno samochodów i autobusy. Niektórzy z pasażerów  wysiedli i idą pieszo. My twardo jedziemy. Głównie dlatego, że nie wiemy, jak duże odległości są do pokonania. Jechaliśmy chyba z 50 min , minęliśmy grobowce z dynastii Ming, ogród botaniczny i przy parku podwodnych atrakcji pan kierowca powiedział : koniec jazdy i wywalił wszystkich z autobusu na bruk. Poszliśmy , gdzie wszyscy i oczom naszym ukazały się nowe tłumy Chińczyków i ogromne kasy i wejścia do  Mauzoleum dr Sun Jat-Sena. 



Jeszcze nie wiedzieliśmy, kto to był, ale kupiliśmy bilety, które okazały się być łączonymi z Pagodą Linggu. Bilety po 80 yuanów na osobę. 
Brama do mauzoleum, paifang robi wrażenie bo jest bardzo duża, w kolorach biało – niebieskich. Za paifang ciągnie się szeroka droga mająca 480 m długości, wzdłuż której rosną sosny i cyprysy. Prowadzi ona do głównej bramy mauzoleum, która ma ok. 16,5 m wysokości i 27 m szerokości. Brama ma trzy łukowate przejścia, w których umieszczono miedziane wrota. W górnej części budynku widnieje złoty napis w języku chińskim "Świat jest wspólnotą". Za bramą mieści się marmurowy, kwadratowy pawilon, wewnątrz którego stoi 9-metrowa stela wzniesiona dla upamiętnienia Sun Jat-sena. Za pawilonem znajduje się prawie 400 schodów prowadzących do sali grobowej[
Tłuuuuuum Chińczyków przed nami, obok i za nami. Chyba ich tu przyszło z milion. Wchodzimy po schodach, dochodzimy do głównego mauzoleum z wielką rzeżbą Sun Jat-sen w środku.  Nie stanęliśmy w kolejce do grobu, bo kolejka była meeeeega długa. .
L  Mauzoleum czyli grobowiec Sun Jat-sen powstało na początku XX wieku, po śmierci Suna. Robi wrażenie, jest duże, w stylu chińskim i otoczone wszędzie kwiatami. A kim był Sun Jat-sen ?
To chiński polityk i pierwszy prezydent Chińskiej Republiki Ludowej. Twórca nowoczesnych Chin.

Schodzimy na dół dość szybko. Jak się dostać do pagody ???? Nie widać jej, nawet. Chińczyki stoją w nowej kolejce, do autobusów. Wsiadają oknami, drzwiami i tlum jest taki że w autobusach aż czarno od nich . O nie ! Idziemy pieszo. I doszliśmy. Ale najpierw jakiś szary budynek, a w nim za szkłem jacyś żołnierze. 


Dobrze, że podpisy i po angielsku były, bo wtedy właśnie dowiedzieliśmy się kim był Sun Jat-Sen. Ci żołnierze za szkłem, to Sun i jakiś dygnitarzy w różnych ważnych momentach, w tym w momencie ogłoszenia republiki.


 Dalej próbowaliśmy znaleźć pagodę Linggu, nie było to łatwe, ale warto było szukać. Jest pięęęęękna, odremontowana, cała taka piaskowa.  Weszliśmy po schodkach prawie na samą górę i zrobiliśmy dużo fotek , z dołu , z góry i ze środka.


Uff, to chyba wszystko na dzisiaj co mogliśmy zobaczyć – teraz czeka nas powrót do hotelu. Wracamy na piechotkę.Najpierw przechodzimy przez park, następnie dochodzimy do sporego skrzyżowania ale chyba jesteśmy na właściwej drodze. Następnie widzimy już kierunkowskazy do Metra. 

---------------------------------

4.10.2010 Pekin


Dzisiaj raniutko bo ok. 5.15 pobudka, gdyż bardzo wcześnie mamy samolot (o 8.00) do Pekinu 
Szybciutka toaleta, zabieramy rzeczy z pokoju i się wymeldowujemy.
W recepcji pytamy o taksówkę, gdyż miała być zamówiona – ale oczywiście nie jest. Wiec prosimy o zamówienie. Jak odbywa się zamówienie taksówki w Chinach: Recepcja gdzieś wykonuje telefon i każą nam czekać. Co się okazuje. Pani z recepcji zadzwoniła do pana pilnującego bramy wjazdowej do hotelu a ten wychodzi na ulice i zatrzymuje taksówki. W końcu podjeżdża miejscowa taksówka – wkładamy bagaż, ale trzeba ustalić cenę przejazdu. Po drobnej negocjacji uzgadniamy warunki i jesteśmy w drodze na lotnisko. Faktycznie lotnisko jest sporo oddalone od Nankin, gdyż jedziemy ok. 0,5 godziny, ale taksówkarz grzeje ile tylko samochodowi dala fabryka i gonimy naprawdę szybko.
O godz.6.21 jesteśmy już na lotnisku i szukamy swojej odprawy. Trafiamy do odprawy – o dziwo Air China jest partnerem w Star Alliance,wiec dobiją nam jakieś punkciki za przelot do Pekinu do programu Miles & More. Wszystko szybciutko i kulturalnie. Do samolotu podjeżdżamy autobusikiem, ale nie szkodzi. Wszystko gra. W samolocie nas łamie i zanim samolot startuje , my już powoli zapadamy w drzemkę.  Dziwimy się bardzo, bo dostajemy śniadanko, bardzo fajne i pożywne .


 Lądujemy o czasie i czujemy się, jak w domu J Postanawiamy pojechać do centrum Pekinu lotniskowym autobusem. Kupujemy na lotnisku bilety po 16 yuanów za osobę, ale na inny bus niż mieliśmy zamiar, bo pani nas poinformowała, że linia 3 podwiezie nas pod samą naszą stację metra. Oczywiście wysiedliśmy nie wiadomo gdzie i nie mogliśmy się początkowo odnaleźć. Mapa nam pomogła i jakaś osoba na przystanku. Ruszyliśmy dalej na piechotę, ale do hotelu okazało się być dalej niż 15 min. Prawie doszliśmy, resztę drogi załatwił rikszarz.
Dzisiaj w planie są dwie rzeczy: Świątynia Lamy i Świątynia Konfucjusza. Obie są niedaleko, tylko trzy stacje metra od nas. Do pierwszej trafiamy bez pudła. Wielu innych ludzi niestety też J. Tłum jakoś nie maleje.

Świątynia Lamy jest największą świątynią w Pekinie. Ma wspaniałe podwórze, kilka pawilonów i po bokach mniejsze na bębny i dzwony i pewnie coś tam jeszcze. Wszystkie budyneczki są w doskonałym stanie i bardzo kolorowe. Świątynia jest aktywna, tzn. mieszkają w niej, służą i modlą się mnisi. Niestety mnisi pilnują także by nie robić zdjęć postaciom buddy w pawilonach. Nie chcą oddać tych postaci turystom. Dużo Chińczyków też przychodzi się pomodlić i pali się duża ilość kadzidełek.

Robimy sporo zdjęć gdyż jest słoneczna pogoda i kolory są cudne.
Wychodzimy ze Świątyni Lamy i kierujemy się w kierunku Świątyni Konfucjusza. To przez jezdnię (tak przynajmniej podpowiadają przewodniki). Ale łapiemy już kierunek, w którą stronę należy iść, gdyż wcześniej prowadzi alejka z rożnymi sklepikami. Idąc tą alejką trafiamy do wejścia.


 Wchodzimy a teren Świątyni, który  jest duży a świątyń w zasadzie jest kilkanaście. Przechodzimy każdą z nich przynajmniej te stojące w centralnych miejscach i coraz bardziej nas zachwycają. Z każdą następną jest coraz ciekawiej i bardziej zapiera oddech.  Myśleliśmy że już wszystko zobaczyliśmy ale jak wchodzimy do ostatniej to stajemy i … nie wierzymy własnym oczom. Tego się nie da opisać ,,, roooobi wrażenie.
 
Naprawdę jest co podziwiać. Na terenie trafiamy również do szkoły, która została założona w 164 r naszej ery. Cos nieprawdopodobnego. Kształcono tutaj (w przełożeniu na nasze) urzędników państwowych przy cesarzu a koniec nauki wieńczony  był egzaminem. Coś jak studia wyższe. Niesamowite ;)

Pora wracać do hotelu i może coś zjeść po drodze. 
W hotelu małe leniuchowanie – zmiana ubranek bo już się trochę zimniej na dworze zrobiło i pytanie czy jeszcze gdzieś dzisiaj wychodzimy?
Przez okno widzimy jakąś piękną pagodę – a wiec decyzja: idziemy.



Przechodzimy spacerkiem pod Zamknięte Miasto a tam zastają nas … cudne widoki. Przepięknie oświetlone strażnice pałacowe i super pogoda – jest ok. 18 stopni i naprawdę przyjemny wieczorny spacerek nam wychodzi uświetniony kilkudziesięcioma zdjęciami.

-----------------------------------------------

5.10.2010 Pekin


Dzisiaj zwiedzamy Pekin powoli i wypoczynkowo.
Na poczatek 2 parki, poźniej kilka sklepów i wieczorne atrakcje.
Na dzisiaj mamy w planie dwa parki, obydwa bardzo blisko nas i Zakazanego Miasta. Do wejścia do pierwszego parku, zwanego Jingshan mamy dosłownie kilka minut piechotką. Wejście, tylko 2 yuany. I tutaj całkiem sporo ludzi – jakiś może milion. Oni chyba nie pracują.


W parku jest sielankowo – atmosfera iście majówkowa. Pogoda dopisuje , jest ok. 25 stopni i bardzo słonecznie. Wspinamy się po schodach na górę, która podobno powstała z ziemi z wykopanej fosy wokół Zakazanego Miasta. Park zwany jest także Parkiem Malowniczego Wzniesienia i leży dokładnie na północ za Zakazanym Miastem.  Na górze całkiem fajny pawilon – to takie chińskie określenie pagody i jeszcze inne  po bokach trochę niżej.
Ale najważniejszy jest widok z góry : widać całe Zakazane Miasto od północy, wszystkie dachy i wejście oraz rozpościerającą się panoramę miasta. Z drugiej strony też fajny widok, na drugi park, jezioro i jeszcze jakieś bramy i ogrody od tyłu naszego parku. Wszystko to na tle nowych drapaczy chmur. Całkiem miło spędzony czas, odpoczęliśmy i poszliśmy do drugiego parku, przez ulicę.

Park zwie się Beihai i jest taki romantyczny. Jego większą część (cały park ma 68 hektarów )stanowi jezioro (prawie 34 ha).. Na wodzie pływa duża ilość łodzi chińskich, najwięcej takich napędzanych ludzkimi nogami (jak rowerki wodne).

Najpierw wspinamy się do białej pagody -  Białej Dagoby, która nie jest bardzo stara, ma jakies 300 lat i wzniesiona została na cześć Dalajlamy. Brzydka jest. Schodzimy na dół, jemy kukurydzę i podziwiamy widoki. Jeziorko jest superowe.

Chińczyki mają gdzie wypoczywać w Pekinie, bo teren jest naprawdę duży. Plan na teraz -   szukamy ściany dziewięciu smoków i pawilonów 5-u smoków. Wszystko jest, tylko trzeba tam dojść. Pomalutku dochodzimy do pawilonów, robimy zdjęcia, duuużo zdjęć, bo ładne widoczki i oglądamy, jak jakieś babcie tańczą , śpiewają karaoke, jeden dziadek gra  na dziwnym instrumencie z dwoma strunami, po drodze posilamy się kukurydzą.




W spacerowym tempie docieramy do ściany 9 smoków. Robi wrażenie oglądamy z zaciekawieniem i robimy mnóstwo zdjęć. Idziemy dalej i docieramy do 5 pagod smoków. Jest super, świeci słoneczko a my nad wodą spacerujemy zaiście majówkowo.



Po zaliczeniu 5 pagód smoków docieramy do końca parku. Obeszliśmy go prawie wokoło i wychodzimy na ulicę.
Wieczorem znowu wychodzimy. Znajdujemy ulice z fajnymi restauracjami ;) ale tu niedługo wrócimy. Idziemy dalej i docieramy do takiej … Marszałkowskiej w Warszawie ale z setki razy większej i z większymi sklepami. Trafiamy na chiński pasaż handlowy. Pomiędzy firmowymi sklepami jak Gucci, Vichy, Bueberry trafiają się sklepiki z drobiazgami i gadżetami chińskimi.
Spacerujemy trochę po niej a następnie mając dość cywilizacji XXI wieku wchodzimy w jedną z bocznych uliczek a tam … targ na całego z róznymi gadżecikami a przy okazji jedzonko i to różne … od makaronów, pierożków po słodkości a w końcu po koniki morskie nabite na patyczki i … jeszcze się ruszały. Niestety cześć zdjęć nie wyszła bo … były w ruchu.


 Idziemy dalej czas dotrzec na kolację. Po paru chwilach trafiamy na przyjemną restaurację … możemy śmiało polecić – ludzi co prawda co nie miara, ale dość szybko i sprawnie uwijają się kelnerzy i pomoc kuchenna i za chwileczkę siadamy przy stole. Przy okazji przyglądamy się jak jedzą Chińczycy. Niestety, nie jest to najładniejszy i higieniczny wygląd ale taka kultura i takie mają przyzwyczajenia. Co kraj to obyczaj …
Zamawiamy … kaczkę po pekińsku i po piwku również chińskim.
Czekamy ale w międzyczasie obserwujemy, co jedzą inni – okazuje się, że na kaczkę nie tylko my czekamy. Co rusz jakaś kaczka wjeżdża na sale i na oczach gości kucharz przygotowuje ją dla gości.
W końcu wjeżdża nasz ptak..

I kucharz podjeżdża ze swoim stoliczkiem i zaczyna kaczkę „rozdziewać”. Najpierw na jeden półmisek ląduje skórka z kilku części kaczki, kolejnym jest mięsko z części z których została kaczka obrana ze skóry.

Następnie na następny, trzeci już półmisek ląduje mięsko z nóżek kaczki. I tak zaopatrzeni zaczynamy wcinać dzisiejsza kolacyjkę. Do kaczki dostajemy dodatki – rożne sosy, placki coś jakby tortille oraz swieże ogórki i por pokrojony na kawałeczki. W tak miłej atmosferze i towarzystwie J  spędzamy dzisiejszy wieczór.
W rytmie spacerowym docieramy do wczorajszego punktu spaceru – pod północno-zachodnią bramę Zakazanego Miasta – jaka szkoda że nie mamy statywu, gdyż widzimy różnice w zdjęciach wykonywanych  przez profesjonalistów.
------------------------------------

6.10.2010 Pekin 


Jeszcze wczoraj mieliśmy inny plan na dzisiaj, ale nam się zmienił. Postanowiliśmy podjechać na Plac Tiananmen. Jest bardzo blisko, wystarczy objechać Zakazane Miasto. Wyszliśmy z hotelu, ciepło, słoneczko, ale jakoś dziwnie, tak mgielnie. Wydumaliśmy, że to smog pekiński. Podobno Pekin to najbardziej zanieczyszczone miasto świata, ale my smog zobaczyliśmy pierwszy raz na własne oczy. Nie jest fajnie, bo tak jakby była cały czas mgła, więc i zdjęcia nie wyjdą dobrze, ale cóż idziemy. Zaryzykowaliśmy trolejbus nr 109. Podjechaliśmy chyba ze trzy przystanki i wysiedliśmy, bo baliśmy się zaryzykować jechać dalej. Po prostu nie wiedzieliśmy gdzie nas ten trolejbus powiezie J  Idziemy, idziemy , znowu jesteśmy na wczorajszej ulicy baaaardzo handlowej, ale nie wszystkie sklepy jeszcze otwarte. Wcześnie jest. Zajrzeliśmy do jednego ze sprzętem foto. Obejrzeliśmy coś, no i wyszliśmy z jednym zakupem, haha. Przyda się na wieczór, do pięknych zdjęć wieczorową porą pod północną bramą Zakazanego Miasta. 
Idziemy, idziemy, a tu ludzie coraz więcej, zaszliśmy pod Zakazane Miasto tak z boku i dalej nie przejdziemy L Policjanci przekierowują ludzi idących pod prąd, tzn nie do Zakazanego Miasta, a od niego w stronę placu i każą przejść przez pobliski park. Oczywiście na wejście do parku musieliśmy wykupić wejściówki– na szczęście tylko po 2 yuany od łebka.
Przechodząc przez park przećwiczyliśmy nowy nabytek do aparaciku ;) Park nota bene okazał się całkiem ładny, a my nawet nie wiedzieliśmy o jego istnieniu.

Następnie doszliśmy do placu na którym było milion chińczyków. Część z nich stała w dłuuuuugiej kolejce do mauzoleum Mao. Nie zapalałyśmy chęcią stania w takowej J
Po obejściu placu zdecydowaliśmy się jeszcze raz przekroczyć mury Zakazanego Miasta (bilety po 60 yuanów). Badzo nam się w nim podobało, więc czemu nie zobaczyć raz jeszcze ?


Po przejściu przez Zakazane Miasto postanowiliśmy udać się na małe zakupy przedwyjazdowe. Dojechaliśmy do naszego supermarketu i obiadokolacji (czyli McDonald’sa). McDonald’s jest OK., bo trzyma fason, tzn smakuje, jak w Polsce i wszędzie indziej na świecie.
Po obiadku i zakupach dojechaliśmy do hotelu – tu szybkie odświeżenie i na ostatni spacer wokół Zakazanego Miasta i nocna sesja zdjęciowa.  Sesja udana, zobaczycie sami.





I na tym kończę moją relację z 17 dni w Chinach. Było super, wracam oczarowana wielkością, bogactwem wrażeń, cudowną historią. Chiny są bardzo kontrastowe, są kolorowe, bogate i biedne, ludzie bardzo grzeczni ale i naciągają i próbują oszukiwać na każdym kroku, trzeba się uodpornić. Na pewno Chińczycy dbają o swoje dziedzictwo i historię, umieją z tego czerpać, bo turystyka to dobry kawałek chleba. Rozwijają się i rozbudowują w zastraszająco szybkim tempie. Warto było pojechać i zobaczyć na własne oczy jak wyglądają Chiny od podszewki, a do tego wywieźć masę wrażeń i jeszcze więęęęęęceeeeeej zdjęć. Będzie co wspominać. Ale wydaje mi się, że jeszcze tu wrócę !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz